Выбрать главу

— Tak — wysyczała niemal to słowo. — Jak śmiesz! — Sięgnęła po medalion. To wina pożerała ją, nie miłość. To było poczucie winy — ten sklep z lalkami, który opisała mi Klaudia, półki i półki, nieskończona ich liczba, pełne wizerunków tego martwego dziecka. Było to jednak poczucie winy, w którym absolutnie nie było miejsca na zrozumienie kategoryczności śmierci. Było w niej coś tak twardego, jak we mnie złego, coś równie silnego. Wyciągnęła rękę w moim kierunku, dotknęła kamizelki i rozpostarła palce, przyciskając je do mojej piersi. Klęczałem, przyciągając ją do siebie, jej włosy zakryły mi twarz.

— Trzymaj się mnie mocno, gdy zacznę — powiedziałem, widząc, jak jej oczy stają się coraz większe, usta otwierają się. — A kiedy omdlenie będzie najsilniejsze, słuchaj jeszcze mocniej bicia mego serca. Trzymaj się i powtarzaj bez przerwy: Chcę żyć!

— Tak, tak — przytakiwała z sercem walącym jak dzwon z podniecenia.

Jej dłonie zatopiły się w mojej szyi, palce rozpinały już kołnierzyk.

— Patrz za mnie, na tamto odległe światełko lampy, nie odejmuj od niego oczu nawet na chwilę i powtarzaj, wciąż powtarzaj: Chcę żyć!

Wzięła głęboki oddech, gdy rozdarłem jej ciało i ciepły strumień krwi spłynął na mnie, jej piersi wcisnęły się we mnie, ciało wygięło do góry, bezradne, na łóżku. Widziałem oczy, nawet gdy zamknąłem własne, widziałem te urągliwe, prowokujące usta. Przycisnąłem ją do siebie, mocno, podnosząc ją na łóżku, czułem, jak słabnie, jak dłonie powoli opadają bezwładnie na bok.

— Przytul się mocno, mocno — szeptałem nad gorącym strumieniem jej krwi, bicie jej serca odbijało się w moich uszach, a krew poczęła nabrzmiewać w moich nasyconych już żyłach. — Lampa — szepnąłem. — Pamiętaj, patrz na nią!

Jej serce zwalniało, zatrzymywało się, a głowa opadała do tyłu, oczy były puste, na granicy martwoty. Przez moment wydawało się, że nie mogę się poruszyć, a przecież wiedziałem, że muszę, że ktoś inny podniósł mój przegub do ust, gdy tymczasem pokój wirował wkoło, że skupiam się na tym światełku, tak jak jej mówiłem, i że próbuję własną krew płynącą z mojego przegubu, a potem podtykam jej go pod usta.

— Pij, pij — odezwałem się do niej. Ale ona leżała jak martwa, przyciągnąłem ją bliżej do siebie, krew lała się na jej usta. Wtedy otworzyła oczy i poczułem delikatny ucisk ust, a potem jej dłoń zacisnęła się mocno na mojej i zaczęła mocno ssać. Kołysałem ją, szeptałem do niej, próbując teraz rozpaczliwie przełamać własne omdlenie, i wtedy poczułem jej silne ssanie. Czułem to każdym naczyniem krwionośnym. Nanizywała mnie, ciągnąc krew ze mnie coraz silniej. Ręką trzymałem się teraz mocno łóżka. Serce Madeleine biło silnie, jej palce wbijały się coraz mocniej w moje ramię, w szeroko rozwartą dłoń. Bolało tak, że omal nie krzyknąłem, gdy wbijała się coraz bardziej i bardziej, a ja wycofywałem się przed nią, a jednocześnie pociągałem za sobą. Moje życie przechodziło łagodnie. — Czy widzisz niebo? Musimy już skryć się przed światłem dnia. Musisz trzymać się blisko mnie i położyć u mego boku. Sen równie ciężki jak śmierć ogarnie mnie i nie będę już w stanie ci pomóc. Będziesz tam leżała i będziesz sama z tym walczyła. Ale trzymaj się mnie w ciemności, słyszysz? Trzymaj się mocno moich dłoni, które będą trzymały twoje tak długo, jak tylko będę jeszcze cokolwiek odczuwał.

Przez chwilę zdawało się, że nic nie rozumiała, wpatrzona jedynie w moje spojrzenie. Wyczułem te cudowne wrażenia, które ją otaczały. Błysk moich oczu był promieniowaniem wszystkich kolorów i wszystkie te kolory odbijały się jeszcze dodatkowo dla niej w moich oczach. Poprowadziłem ją delikatnie do trumny, raz jeszcze powtarzając, żeby się nie bała.

— Kiedy wstaniesz jutro, będziesz już nieśmiertelna — powiedziałem. — Żadna naturalna przyczyna śmierci nie może ci zagrozić. Chodź, połóż się.

Widziałem, jak się bała, jak przerażeniem napawało ją pudło trumny, jej atłasowe, wyściełane wąskie wnętrze. Skurczyła się. Jej skóra już zaczynała połyskiwać, mieć taki sam blask jak moja czy Klaudii. Wiedziałem teraz, że nie ustąpi, aż nie położę się razem z nią.

Trzymałem ją i spojrzałem przez cały pokój na Klaudię, która stała przy swojej trumnie, nie spuszczając ze mnie wzroku. Jej oczy były nieruchome, ale chmurne, pełne nie wyrażonego podejrzenia, zimnego braku zaufania. Posadziłem Madeleine na łóżku i poszedłem do niej. Przyklękając spokojnie obok Klaudii, wziąłem ją w ramiona.

— Nie poznajesz mnie? — zapytałem. — Czyż nie wiesz, kim jestem?

Spojrzała na mnie.

— Nie — odparła. Uśmiechnąłem się, pokiwałem głową.

— Nie przypisuj mi złej woli — powiedziałem. — Jesteśmy kwita.

Słysząc to, przekrzywiła na bok głowę i przyglądała mi się bacznie, potem wydało mi się, że uśmiechnęła się wbrew sobie i przytaknęła głową w potwierdzeniu.

— Zobaczysz bowiem — powiedziałem tym samym spokojnym głosem — że w tym pokoju, umarła dziś nie tylko ta kobieta. Być może zajmie jej to wiele, wiele następnych nocy, może lat całych. To, co umarło dzisiaj, w tym pokoju, to ostatni ślad ludzki, jaki był jeszcze do tej pory we mnie.

Jej twarz zachmurzyła się. Rozchyliła wargi, ale tylko po to, by nabrać powietrza. Wreszcie przemówiła:

— Tak, masz zatem rację. Rzeczywiście. Jesteśmy kwita.

— Chcę spalić ten sklep z lalkami!

Madeleine powiedziała nam to. Wrzucała właśnie do ognia na kominku zwinięte ubrania swojej nieżyjącej córki, pachnące kulkami kamfory.

— One nie mają już dla mnie żadnego znaczenia, żadna z tych rzeczy. — Zrobiła parę kroków do tyłu i przyglądała się płomieniom wznieconym przez wrzucone rzeczy. Potem spojrzała na Klaudię triumfującymi, gwałtownymi i oddanymi oczyma.

Nie wierzyłem jej — choć co noc musiałem odciągać ją od mężczyzn i kobiet, których krwi już nie była w stanie pić, tak nasycona była poprzednimi zabójstwami: pomimo że w pasji podnosiła swe ofiary w górę, zgniatała im gardła swoimi białymi jak kość słoniowa palcami. Byłem pewien, że prędzej czy później ta szaleńcza intensywność musi się skończyć i że poskromi wreszcie świadomie te nocne przeżycia, przyzwyczai się do swojego własnego ciała czy do tych bogatych pokoi hotelu „Saint-Gabriel”. Przeczuwałem, że zacznie krzyczeć, aby obudzić się z tej nocnej mary i aby się od niej uwolnić. Oglądając swoje zęby wampira w lustrach ze złoconymi ramami, nie rozumiała, że to nie był ot, taki tymczasowy eksperyment. Nie była przy zdrowych zmysłach.

Nadal jednak nie uświadamiałem sobie w pełni, jak bardzo jest szalona, jak bardzo żyje marzeniami, że nie chce istnieć w tej rzeczywistości, a tylko przenosi ją w swoje sny i marzenia, jak demoniczny elf karmiący swój warsztat tkacki nitką z rzeczywistego świata, tak by móc z tego utkać swój własny wszechświat na podobieństwo pajęczej sieci.

Zaczynałem właśnie pojmować jej żądzę, jej magię.

Od ciągłego wytwarzania, wspólnie ze swoim byłym kochankiem, repliki zmarłego dziecka, nabrała pewnych zdolności manualnych. Dodana do tego zręczność wampira i intensywność, tak dla niego charakterystyczna, sprawiały, że w ciągu jednej nocy, kiedy już udało mi się ją odciągnąć od zabijania, potrafiła z taką samą nienasyconą pasją stworzyć z kilku drewnianych patyków, za pomocą noża i dłuta, doskonały fotel bujany dla Klaudii, tak wymodelowany, o takich proporcjach, że gdy ta siedziała w nim przy kominku, wydawała się mieć kształty normalnej kobiety.

Do tego trzeba dodać, przybywające każdej następnej nocy — stolik w tej samej skali, malutką lampę naftową ze sklepu z zabawkami, filiżankę z porcelany i talerz, maleńki, oprawny w skórę notes z damskiej torebki, który w dłoniach Klaudii stawał się opasłym tomem. Świat rzeczywisty nie miał tu dostępu i nabierał innego i samodzielnego wymiaru na małej przestrzeni buduaru Klaudii — łóżko, którego podpórki sięgały mi do piersi, malutkie lustra, które odbijały jedynie nogi niezgrabnego giganta, gdy zabłąkałem się między ich ramy, obrazy zawieszone nisko, wyłącznie dla oczu Klaudii, i wreszcie, na jej toaletce, czarne wieczorowe rękawiczki, w sam raz na jej malutkie paluszki, kobieca atłasowa suknia wieczorowa i diadem z dziecięcego balu maskowego. I Klaudia, koronujący wszystko klejnot, królowa z baśni o nagich ramionach, spacerująca między tymi wszystkimi cudami w swoim własnym malutkim świecie. Przyglądałem się temu z korytarza zupełnie oczarowany, czując się trochę niezręcznie, wyciągnięty na dywanie, tak że mogłem wychylić podpartą łokciem głowę i popatrzeć w oczy mej ukochanej, tajemniczo łagodne z powodu doskonałości tego sanktuarium. Jakże była piękna w czarnych koronkach, z lnianymi włosami i pyzatą buzią dziecka, z przezroczystymi oczyma, które patrzyły na mnie pogodnie i tak długo, że z pewnością zapomniała o moim istnieniu. Jej oczy musiały widzieć kogoś innego, nie mnie, leżącego na podłodze, przed jej pokojem. Pogrążona w marzeniach, zapewne myślała o czymś innym niż ten niezgrabny wszechświat, który mnie otaczał, który teraz był oddzielony i sprowadzony do nicości. Czas stał się nagle dla mnie cenny. Czułem, że sam tracę zmysły.