Выбрать главу

Myślałem, że zostawią mnie teraz, ale tak się nie stało. Byli obok, i to bardzo zajęci. Jeszcze jeden zapach doszedł do mnie, surowy i nie znany. Ale chwilę później, gdy leżałem nieruchomo, zdałem sobie sprawę, że układali mur i że zapach, który poczułem, pochodził od zaprawy murarskiej. Powoli, ostrożnie, podniosłem dłoń, by wytrzeć twarz. No dobrze, przekonywałem sam siebie, byle do jutrzejszej nocy, jutro przyjdzie tu, a do tego czasu będzie to po prostu moja zastępcza trumna, będzie to cena, jaką muszę zapłacić za to wszystko, co robiłem noc po nocy, noc po nocy.

W oczach jednak miałem łzy. Widziałem siebie, jak bezwładnie walę pięściami w ścianę trumny, moja głowa obracała się z boku na bok, myślą wybiegałem już do jutra i do następnych nocy. I wtedy, odwracając uwagę od tego szaleństwa, pomyślałem o Klaudii — chciałem znów poczuć jej ramiona obejmujące mnie w przyciemnionym świetle naszych hotelowych pokojów, ujrzeć jej zaokrąglone policzki w świetle lamp, mruganie jej powiek, jedwabny dotyk ust. Moje ciało zesztywniałe, znów zacząłem kopać z całą siłą w deski. Nie było już słychać odgłosów układanych cegieł ani przytłumionych kroków. Zawołałem ją: „Klaudio, Klaudio”, aż poczułem ból w szyi od ciągłego jej wykręcania, a moje paznokcie wbiły się w dłonie. Paraliż snu zawładnął mną jak lodowaty potok. Próbowałem zawołać Armanda — głupio, rozpaczliwie, już ledwie świadomy, gdy powieki stały się ciężkie, a ręce leżały bezwładnie. Przecież i jego dosięgnął sen i leży bez ruchu gdzieś u siebie. Raz jeszcze szarpnąłem się. Wokół panowała ciemność, dłońmi wyczułem drewno. Poczułem się słaby. A potem nie było już nic.

Obudziłem się, gdy usłyszałem głos. Odległy, ale wyraźny. Dwukrotnie usłyszałem swoje imię. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem. Wydawało mi się, że śniłem coś strasznego, co miało jednak zniknąć zupełnie, bez najmniejszego śladu, coś, co chciałem, by minęło. I wtedy otworzyłem oczy i poczułem wieko trumny. Wiedziałem już, gdzie jestem. Zdałem sobie z tego sprawę dokładnie w tym samym czasie, gdy rozpoznałem głos. To Armand mnie wołał. Odpowiedziałem, ale mój głos był zamknięty razem ze mną i ginął w trumnie. W chwilowym przerażeniu pomyślałem, że szuka mnie, a ja nie mogę powiedzieć, gdzie jestem, A chwilę później usłyszałem, jak mówi, że nie mam się czego obawiać. Usłyszałem głośny hałas, potem jeszcze jeden. Usłyszałem, że coś pęka, łamie się, a potem odgłos spadających cegieł. Zdaje się, że kilka z nich upadło na trumnę. Potem zdałem sobie sprawę, że podnosi je, jedna po drugiej. Po odgłosach poznawałem też, że odrywa zamki, podważając gwoździe.

Twarde wieko zatrzeszczało, prześwitywało światło. Zacząłem wdychać wnikające powietrze i poczułem, że pot wystąpił mi teraz na twarz. Wieko skrzypnęło i otworzyło się. Przez chwilę byłem zupełnie oślepiony. Usiadłem, widząc jasne światło lampy zza dłoni, którą zasłaniałem oczy.

— Szybko — odezwał się do mnie. — Nie czas na wyjaśnienia.

— Ale dokąd idziemy? — zapytałem. Zobaczyłem korytarz z nierównych, chropawych cegieł, rozciągających się od przejścia, które właśnie wybił w ścianie. Wzdłuż całego korytarza widać było drzwi, zapieczętowane i zamurowane jak te, które Armand otworzył przed chwilą. Natychmiast ujrzałem przed oczyma trumny kryjące się za tymi cegłami, trumny z wampirami umierającymi z głodu i rozkładającymi się tam. Ale Armand już ciągnął mnie na górę, powtarzając, żebym teraz nic nie mówił. Skradaliśmy się wzdłuż korytarza. Wreszcie zatrzymał się przy drewnianych drzwiach i zgasił lampę. Natychmiast zrobiło się zupełnie ciemno, aż po pewnej chwili ujrzałem leciutko prześwitujące światło zza drzwi. Otworzył je tak delikatnie, że nawet nie usłyszałem skrzypnięcia zawiasów. Słyszałem teraz własny oddech i próbowałem go powstrzymać. Wchodziliśmy w coś, co było dolnym korytarzem prowadzącym do jego celi. Ale gdy biegłem za nim, zdałem sobie sprawę ze straszliwej prawdy. Ratował mnie, ale tylko mnie. Wyciągnąłem dłoń, aby go zatrzymać, ale on tylko pociągnął mnie za sobą. Dopiero kiedy zatrzymaliśmy się w uliczce za teatrem, byłem w stanie zatrzymać go, choć zbierał się już do dalszej drogi. Zaczął potrząsać głową, zanim jeszcze się odezwałem.

— Nie mogę jej ratować — powiedział.

— Nie sądzisz chyba, że odejdę stąd bez niej! Mają ją tam! — Byłem przerażony. — Armand, musisz ją uratować. Nie masz wyboru!

— Dlaczego tak mówisz? — odparł. — Nie mam takiej mocy, musisz to zrozumieć. Powstaną przeciwko mnie. Louis, mówię ci, nie potrafię jej uratować. Będę tylko ryzykował utratą ciebie. Nie możesz tam wrócić.

Odmówiłem przyznania temu racji. Nie miałem innej nadziei poza Armandem. Ale mogę szczerze powiedzieć, że strach był teraz poza mną. Wiedziałem tylko, że muszę wydostać stamtąd Klaudię albo umrzeć, próbując to zrobić. To było proste. Nie była to wcale sprawa odwagi. Widziałem także, mogłem rozpoznać to w zachowaniu Armanda, sposobie, w jaki mówił do mnie, że poszedłby ze mną, gdybym zawrócił, że nie będzie próbował mnie zatrzymać.

Miałem rację. Rzuciłem się z powrotem w korytarz, a on był już za mną, przejmując prowadzenie do schodów w górę, do sali balowej. Słyszałem odgłosy wampirów, wszelkiego typu dźwięki, ruch uliczny Paryża. Brzmiało to jak odgłosy dużego zbiorowiska ludzi w teatrze znajdującym się nad nami. I wtedy, gdy wspiąłem się już na ostatni stopień, ujrzałem Celestę w drzwiach sali balowej. Trzymała w dłoniach jedną z tych scenicznych masek. Po prostu patrzyła na mnie. Nie wydawała się być zaalarmowana moim widokiem. W rzeczy samej, wydawała się dziwnie obojętna.

Gdyby rzuciła się w moją stronę, gdyby podniosła alarm, zrozumiałbym to. Ale ona nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. Cofnęła się tylko do sali, obróciła, jakby ciesząc się subtelnym ruchem swej sukni, najwyraźniej z największą przyjemnością pozwalała swym sukniom błyszczeć i wirować w półobrocie, gdy powoli sunęła ku środkowi sali. Przyłożyła do twarzy maskę i zza namalowanej na niej trupiej czaszki powiedziała cicho:

— Lestat, to twój przyjaciel Louis przyszedł do nas. Uważaj! Opuściła maskę, a gdzieniegdzie dało się słyszeć falę śmiechu.

Ujrzałem, że wszyscy byli w sali, stali lub siedzieli w cieniu, skupieni. Lestat siedział przygarbiony w fotelu. Odwrócił twarz ode mnie. Wydawało się, że trzyma coś w dłoniach, coś, czego jednak nie mogłem dostrzec. Powoli podniósł wzrok, jego gęste blond włosy opadały mu na czoło i oczy. Dostrzegłem w nich przestrach. Był niezaprzeczalny. Patrzył teraz na Armanda. On tymczasem sunął bezgłośnie przez salę, krótkimi, ale pewnymi krokami, a wszystkie wampiry rozstępowały się przed nim, przyglądając mu się jednak uważnie.

— Bonsoir, monsieur. — Celesta ukłoniła mu się, gdy przechodził obok niej, trzymając maskę jak rapier. Nie zaszczycił jej wzrokiem. Armand spoglądał w dół, na Lestata.

— Czy jesteś teraz zadowolony? — zapytał.

Szare oczy Lestata zdawały się spoglądać na niego ze zdumieniem, usta z trudem formowały się, by wypowiedzieć słowo. Widziałem, że w oczach miał łzy.

— Tak… — wyszeptał wreszcie, szamocząc się z rzeczą, którą ukrywał pod czarnym płaszczem. Potem jednak spojrzał na mnie i po jego policzkach spłynęły łzy. — Louis — odezwa się głębokim i pełnym głosem, co musiało sprawiać mu niesłychany ból. — Proszę, musisz mnie wysłuchać. Musisz wrócić… — A potem, pochylając głowę, wykrzywił twarz w grymasie wstydu.