Выбрать главу

Po dwóch nocach powróciłem. Musiałem zobaczyć te zalane deszczem ruiny, gdzie każda cegła była osmalona, rozsypująca się, a krokwie głównej konstrukcji sterczały w kilku miejscach, celując w niebo jak stosy. Potworne malowidła na ścianach, które kiedyś wypełniały salę balową, były teraz kupą gruzu i jedynie wyłaniająca się tu czy ówdzie namalowana twarz czy kawałek skrzydła anioła były jedynymi możliwymi do zidentyfikowania fragmentami.

Z wieczorną prasą pod pachą wkroczyłem do zatłoczonej kafejki teatralnej po drugiej stronie ulicy. Tutaj, pod osłoną przyciemnionej lampy i gęstego dymu z cygara, przeczytałem sprawozdania z minionego pożaru. Odnaleziono zaledwie parę martwych ciał w wypalonym teatrze, choć ubrania i kostiumy porozrzucane były wszędzie, jak gdyby słynne wampiry-aktorzy opuściły teatr w popłochu jeszcze przed pożarem. Innymi słowy, jedynie młodsze wampiry pozostawiły po sobie swoje kości, starsze dotknęło całkowite zniszczenie. Nie było ani jednej relacji naocznego świadka czy osoby, która przeżyła. Jak mogliby przeżyć?

A jednak coś mnie mocno zaniepokoiło, gdy przeglądałem sprawozdania z pożaru. Nie obawiałem się żadnego wampira, nawet jeśli udało mu się uciec z płonącego teatru. Nie odczuwałem też pragnienia wytropienia go, gdyby tak się stało. Tego, że większość z nich i tak zginęła, byłem pewien. Ale dlaczego nie było straży, ludzi wynajętych do pilnowania posesji w ciągu dnia? Byłem pewien, że Santiago wspominał coś o strażach, i przypuszczałem, że byli nimi odźwierni i bileterzy, którzy pełnili te funkcje podczas przedstawień. Przygotowałem się nawet na spotkanie z nimi, zabierając ze sobą kosę. Nie było ich jednak w środku. To dziwne. Mój umysł nie czuł się najlepiej, gdy miałem do czynienia z rzeczą nie wytłumaczoną.

W końcu jednak, kiedy odłożyłem gazetę i rozsiadłem się wygodnie, raz jeszcze zastanawiając się nad tym wszystkim, niewytłumaczalność tej sytuacji przestała mnie obchodzić. To, co nie dawało mi teraz spokoju, to poczucie, że jestem teraz jeszcze bardziej samotny niż kiedykolwiek dotąd, poczucie, że Klaudia odeszła bezpowrotnie. Nie miałem powodów, by żyć i mniejszą niż kiedykolwiek dotąd na to ochotę.

A przecież smutek nie ogarnął mnie całkowicie i bez reszty, nie opanował mnie, nie uczynił ze mnie zrujnowanej i zrozpaczonej istoty, jaką niegdyś z pewnością bym się stał. Być może nie było możliwe przedłużyć cierpienia, jakiego doświadczyłem, gdy ujrzałem wypalone szczątki Klaudii. Być może nie było możliwe wiedzieć o tym i żyć dalej. Zastanawiałem się nad tym, gdy godziny mijały, dym w kawiarence stawał się coraz gęstszy, a wytarta kurtyna przed małą oświetloną sceną uniosła się i opadła. Urodziwe kobiety śpiewały tam jedna po drugiej, światło odbijało się w ich biżuterii, ich miękkie i pełne barwy głosy zawodziły żałośnie pieśni przeszywające serce smutkiem i bólem. Zastanawiałem się, jak to będzie odczuwać tę stratę, tę zniewagę i próbować znaleźć gdzieś pocieszenie, spodziewać się zrozumienia. Nie zwierzyłbym się żadnemu człowiekowi z mojej niedoli. Moje własne łzy nic nie znaczyły.

Dokąd zatem pójść, jeśli nie umierać? To dziwne, w jaki sposób otrzymałem odpowiedź. Dziwne, jak wyszedłem potem na ulicę okrążając ruiny teatru, wkraczając wreszcie w szeroką Avenue Napoleon i idąc nią aż do Luwru. Czułem, jakby to miejsce wzywało mnie, choć nigdy dotąd nie byłem tam w środku. Mijałem jego długą fasadę tysiąc razy, żałując, że nie mogę choć przez jeden dzień tak jak inni ludzie pochodzić po tych salach i obejrzeć tych wspaniałych obrazów. Teraz odczuwałem to jak jakiś imperatyw, mając tylko niejasne wyobrażenie, że w dziełach sztuki odnajdę pewne ukojenie, w tych nieożywionych rzeczach, które jednak we wspaniały sposób posiadają w sobie ducha życia.

Gdzieś po drodze, jeszcze na Avenue Napoleon, usłyszałem za sobą kroki, które natychmiast rozpoznałem jako kroki Armanda. Dawał mi znaki, informował, że jest w pobliżu. Nie odpowiedziałem, choć zwolniłem kroku i pozwoliłem, by dostosował swój krok do mojego. Szliśmy teraz obok siebie w milczeniu. Nie ośmieliłem się spojrzeć na niego. Oczywiście, myślałem o nim cały czas, o tym, że byliśmy mężczyznami, a Klaudia była moją miłością. Być może w końcu padłbym bezradny w jego ramiona, w potrzebie podzielenia się żalem tak silnym i tak trawiącym. Tama groziła teraz pęknięciem, a przecież jeszcze nie przełamała się. Byłem sparaliżowany i szedłem obok niego jak sparaliżowany.

— Wiesz, co zrobiłem — odezwałem się w końcu. Skręciliśmy z alei i widziałem już przed sobą długą kolumnadę fasady Muzeum Królewskiego. — Usunąłeś swoją trumnę, tak jak cię ostrzegałem…

— Tak — odparł. Jego głos sprawił mi niezaprzeczalną ulgę. Osłabił mnie jednocześnie. Zbyt jednak byłem daleki od bólu, zbyt zmęczony.

— A jednak, jesteś tu teraz ze mną. Czy chcesz ich pomścić?

— Nie — odparł.

— Byłeś z nimi, byłeś ich przywódcą — dodałem. — A jednak nie uprzedziłeś ich, że czyham na ich życie.

— Nie.

— Ale z pewnością gardzisz mną za to, co uczyniłem. Z pewnością szanujesz pewne zasady, pewne posłuszeństwo i lojalność wobec swego własnego gatunku.

— Nie — odrzekł cicho.

Zastanawiające, jak logiczne były jego odpowiedzi, nawet jeśli nie potrafiłem ich sobie wytłumaczyć czy zrozumieć.

Nagle wszystko zaczęło się układać w całość, wywołane z dalekich pokładów moich niespokojnych rozważań.

— Byli tam przecież strażnicy i odźwierni, którzy spali w teatrze. Dlaczego ich nie było, gdy dostałem się do środka? Dlaczego nie chronili śpiących wampirów?

— Ponieważ to ja ich zatrudniałem, a tej nocy zwolniłem ich wszystkich. Odesłałem do domu — oznajmił Armand.

Zatrzymałem się. Stał obojętnie, gdy odwróciłem się do niego, nasze oczy spotkały się, przestałem postrzegać świat jako czarną, pustą ruinę popiołu i śmierci. Chciałem, by był świeży i piękny, abyśmy obaj żyli w nim i dzielili się swoją miłością. — Tak — odrzekł.

— Ale byłeś ich przywódcą! Wierzyli tobie. Miałeś ich zaufanie. Mieszkaliście razem! — wyrzucałem z siebie. — Nie rozumiem cię… dlaczego…?

— Myśl, co chcesz — odpowiedział spokojnie, jak gdyby wyczulony na to, by nie zranić mnie jakimkolwiek zarzutem czy lekceważącym słowem, ale chciał po prostu, bym to dokładnie rozważył. — Ja mogę znaleźć wiele odpowiedzi. Pomyśl o tej, która jest ci potrzebna i której uwierzysz. Jest równie prawdopodobna jak pozostałe. Podam ci bezpośrednią przyczynę, dlaczego to zrobiłem, która jest tu jednak najmniej prawdziwa. Wyjeżdżam z Paryża. Teatr należał do mnie, więc ich po prostu zwolniłem.

— Ale, wiedząc o tym wszystkim…

— Powiedziałem ci, jaka była bezpośrednia przyczyna, ale nie najważniejsza — oznajmił cierpliwie.

— Czy równie łatwo zniszczyłbyś mnie, jak pozwoliłeś, bym ja zniszczył ich? — domagałem się odpowiedzi.

— Dlaczego miałbym to zrobić? — zapytał.

— Mój Boże — wyszeptałem.

— Bardzo się zmieniłeś — dodał. — Ale, pod pewnym względem, jesteś taki sam, jak dawniej.

Szedłem jeszcze przez chwilę, a potem, tuż przy wejściu do Luwru, zatrzymałem się. Początkowo wydawało mi się, że liczne jego okna są ciemne i srebrne od światła księżyca i drobnego deszczu. Ale potem zobaczyłem blade światło przesuwające się wewnątrz budynku, jak gdyby strażnik przechadzał się między skarbami. Zazdrościłem mu. Skupiłem wszystkie moje myśli na nim, zimne i nieczułe. Myślałem — jak wampir rozważający sposób dopadnięcia swej ofiary — o tym, jak odebrać mu życie, latarnię i klucze. Ten plan nie mógł się jednak udać. Nie byłem w stanie obmyśleć nic rozsądnego. Ułożyłem w swoim życiu tylko jeden prawdziwy plan, a ten został już wypełniony.