W końcu poddałem się. Obróciłem się do Armanda i pozwoliłem, by jego wzrok przeniknął mnie na wskroś, pozwoliłem, by przysunął się do mnie, jak gdyby chciał mnie uczynić swoją następną ofiarą. Pochyliłem głowę i poczułem jego mocną dłoń obejmującą moje ramię. Przypomniałem sobie nagle i wyraziście słowa Klaudii, które były prawie jej ostatnimi słowami — to stwierdzenie, że wie, że mogę kochać Armanda, ponieważ byłem w stanie pokochać nawet ją. Uderzyła mnie teraz głębia tych słów, a jednocześnie ich ironia. Były bardziej wypełnione znaczeniem, niż mogła się nawet domyślać.
— Tak — powiedziałem do niego cicho — to jest ukoronowanie naszego zła, to, że możemy zajść aż tak daleko w naszej miłości do siebie, ty i ja. Któż inny bowiem okazałby nam choćby cząstkę tej miłości, cząstkę współczucia czy litości? Któżby inny, znając nas tak, jak my znamy siebie nawzajem, mógłby nie pragnąć zniszczyć nas? My jednak kochamy się.
Przez dłuższą chwilę stał w miejscu, patrząc tylko na mnie. Potem przysunął się bliżej, pochylił lekko głowę, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Ale uśmiechnął się tylko i potrząsnął głową. Wreszcie wyznał, że niezupełnie mnie rozumie.
Ja jednak nie myślałem już o nim. Przeżywałem właśnie jeden z tych rzadkich momentów, kiedy wydawało się, że po prostu nie myślę o niczym. Mój umysł był bezkształtną masą. Zauważyłem, że przestało padać, że powietrze zrobiło się przejrzyste i chłodne. Że ulica była rzęsiście oświetlona. Zapragnąłem wejść do Luwru. Ułożyłem słowa, aby oznajmić to Armandowi i zapytać, czy mógłby mi pomóc dostać się tam i zawładnąć nim do brzasku.
Uważał, że to życzenie bardzo proste do spełnienia. Dodał tylko, że dziwi go, dlaczego czekałem tak długo.
Wkrótce potem wyjechaliśmy z Paryża. Powiedziałem Armandowi, że chcę udać się nad Morze Śródziemne — nie do Grecji, choć kiedyś o tym marzyłem. Chciałem pojechać do Egiptu. Zobaczyć tam pustynię i co jeszcze ważniejsze — piramidy i groby faraonów. Chciałem spotkać się z tymi sławnymi rabusiami grobów, którzy wiedzą o nich więcej niż naukowcy, i dotrzeć tam, zejść w grobowce jeszcze nie otwarte, aby zobaczyć królów tak, jak zostali pochowani, ze sprzętami i dziełami sztuki. Chciałem obejrzeć malowidła na ścianach. Armand z radością przystał na moją propozycję. Któregoś wieczoru po prostu wsiedliśmy do powozu i bez najmniejszej ceremonii wyjechaliśmy z Paryża.
Zrobiłem jeszcze jedną rzecz, o której, jak sądzę, powinienem powiedzieć. Wróciłem do naszych pokojów w hotelu „Saint-Gabriel”. Miałem zamiar zabrać parę rzeczy Klaudii i Madeleine, włożyć je do trumien i umieścić w grobach wykupionych wcześniej na cmentarzu Montmartre. Nie zrobiłem jednak tego. Postałem przez chwilę w pokojach. Nadal panował tu idealny porządek i czystość, o które dbała służba hotelowa, tak że zdawać by się mogło, że Klaudia i Madeleine powrócą lada chwila. Tamborek należący do Madeleine leżał wraz z motkami nici na stoliku. Spojrzałem w tamtą stronę i wszystko inne, cały mój pomysł wydał się teraz bez sensu, bez znaczenia. Wyszedłem szybko z pokoju.
Jednak coś się tam we mnie dokonało, czy raczej coś, czego byłem już wcześniej świadom, stało się tylko wyraźniejsze i jaśniejsze dla mnie. Tej nocy poszedłem do Luwru, aby uleczyć swą duszę, aby odnaleźć jakąś transcendentną przyjemność, która ukoiłaby mój ból i pozwoliła całkowicie zapomnieć nawet o sobie. Utwierdziłem się w tym postanowieniu. Gdy stałem na chodniku przed drzwiami hotelu, czekając na powóz, który zabrałby mnie na spotkanie z Armandem, widziałem ludzi, którzy przechodzili obok mnie — niespokojny tłum uliczny, przechadzający się i spieszący szerokim bulwarem, dobrze ubrany i wytworny, wśród nich gazeciarze i tragarze, woźnice powozów stojących przy krawężnikach — wszystko to widziałem w nowym świetle. Przedtem sztuka niosła dla mnie obietnicę głębszego zrozumienia ludzkiego serca. Teraz serce ludzkie nic już dla mnie nie znaczyło. Nie upatrywałem w nim zła. Po prostu zapomniałem, że istnieje. Wspaniałe obrazy Luwru nie kojarzyły mi się z dłońmi, które je wykonały. Były oderwane i martwe, jak dzieci zamienione w nieruchome kamienie. Jak Klaudia — oderwane od swej matki, przechowywane przez całe dziesięciolecia w perłach i kutym złocie. Jak lalki Madeleine. I oczywiście, jak Klaudia, Madeleine i ja sam mogły być równie szybko zamienione w popiół.
Część IV
I to już koniec całej opowieści, naprawdę.
Oczywiście, wiem, zastanawiasz się pewnie, co się stało z nami później? Co się stało z Armandem? Dokąd wyjechałem? Co robiłem? Powiem ci jednak, że właściwie nic się potem nie wydarzyło. Nic z tych rzeczy, których nie można by przewidzieć wcześniej. A moja wycieczka po Luwrze tej ostatniej nocy była prorocza.
Nigdy już potem nie zmieniłem się. Nie szukałem niczego w tym ogromnym źródle nieustannej zmiany, które nazywa się ludzkość. Nawet w mojej miłości do piękna świata nie chciałem dowiedzieć się niczego, co mogłoby zostać zwrócone ludzkości. Spijałem to piękno, jak przystało na wampira i byłem tym usatysfakcjonowany. Byłem wypełniony po brzegi, ale martwy, nie podlegałem żadnym zmianom. Cała historia skończyła się właściwie w Paryżu.
Przez dłuższy czas myślałem, że śmierć Klaudii była przyczyną końca, że gdybym widział, jak Klaudia i Madeleine wyjeżdżają z Paryża bezpiecznie, być może sprawy potoczyłyby się inaczej, dla mnie i dla Armanda. Być może kochałbym i pragnąłbym znowu, i szukał podobieństwa do życia śmiertelnego, bogatego i zróżnicowanego, choć zupełnie nienaturalnego. Teraz jednak zrozumiałem, że tkwi w tym fałsz. Nawet gdyby Klaudia nie umarła, nawet gdybym nie zaczął pogardzać Armandem za to, że pozwolił jej umrzeć, wszystko w końcu i tak doprowadziłoby do tego samego. Dochodzić powoli do poznania zła, czy zostać w nie po prostu wrzuconym… Koniec końców to jest to samo. Zamknąłem się w sobie jak pająk w płomieniu zapałki i nawet Armand, który towarzyszył mi nieprzerwanie i był moim jedynym przyjacielem, istniał właściwie jakby poza mną, daleko, na zewnątrz mojej zasłony, która oddzielała mnie od wszystkiego, co żyło, zasłony, która była podobna do całunu.
Wiem jednak, że chciałbyś usłyszeć, co się stało z Armandem, a kończy się już prawie noc. Chcę ci o tym opowiedzieć, bo to ważne. Cała ta historia byłaby bez tego niekompletna.
Po wyjeździe z Paryża podróżowaliśmy po świecie. Byliśmy najpierw w Egipcie, potem w Grecji, Włoszech, wreszcie w Azji Mniejszej, wszędzie tam, gdzie tylko zapragnąłem pojechać i gdzie tylko zaprowadziła mnie moja pogoń za sztuką. Nie czułem upływu czasu podczas tych wojaży. Zdarzało się, że pochłonęła mnie na długo bardzo prosta rzecz — obraz w muzeum, okno w katedrze, jakiś piękny posąg.
Podczas wszystkich tych lat odczuwałem niezupełnie uświadomione, ale ciągłe pragnienie powrotu do Nowego Orleanu. Nigdy nie zapomniałem tego miasta. Kiedy byliśmy na terenach podzwrotnikowych, w miejscach, gdzie roślinność przypominała tę z Luizjany, gdzie rosły kwiaty i drzewa, które rosły i w Luizjanie, odczuwałem pragnienie ujrzenia jej ponownie i było to pragnienie ponad moim nieustającym poszukiwaniem podniet w dziełach sztuki. Od czasu do czasu Armand prosił, bym zabrał go tam ze sobą. Byłem w pełni świadomy, że niewiele dotąd zrobiłem, aby sprawić mu przyjemność, często przez dłuższy czas nawet w ogóle nie odzywałem się do niego lub stroniłem od jego towarzystwa — więc zgodziłem się na to. Jego prośba spowodowała, że zapomniałem o niepokoju, bliżej jeszcze niesprecyzowanym, o tym, że mogę odczuć ból w Nowym Orleanie, że mogę znowu doświadczyć tam mojego poprzedniego braku szczęścia i poprzedniej tęsknoty. Jednak stale odkładałem to na później. Być może strach był silniejszy, niż zdawałem sobie sprawę. Wreszcie któregoś dnia przybyliśmy do Ameryki. Początkowo mieszkaliśmy w Nowym Orleanie. Wreszcie Armand nakłonił mnie do niej w inny sposób. Powiedział mi mianowicie coś, co ukrywał przede mną od czasu naszego wyjazdu z Paryża.