— Chciałem cię tylko zobaczyć — podjąłem rozmowę z Lestatem. On jednak zdawał się mnie nie słyszeć. Coś innego rozpraszało jego uwagę. Jego oczy rozszerzyły się, a dłonie uniosły się do uszu. Wtedy ja także to usłyszałem. To była syrena samochodu policyjnego lub karetki. Stawała się coraz głośniejsza i powieki Lestata zacisnęły się silniej, a palce mocniej przycisnął do uszu. Sygnał narastał od strony miasta, wypełniając uliczkę.
— Lestat! — odezwałem się, przekrzykując płacz dziecka, które również się bało syreny. — Lestat, to tylko syrena! — odezwałem się do niego głupio, a on w odpowiedzi rzucił się do przodu ze swego fotela, chwycił mnie i przylgnął do mnie, a ja, wbrew swej woli, ująłem jego dłoń. Pochylił się, przyciskając głowę do mojej piersi i trzymał moją dłoń tak silnie, że aż sprawiał mi ból. Nagle pokój wypełniło migające, czerwone światło z ulicy, by po chwili zniknąć wraz z oddalającym się dźwiękiem.
— Louis, nie mogę tego znieść, nie mogę — szlochał. — Pomóż mi, Louis, zostań ze mną.
— Ale czego się boisz? — zapytałem. — Nie wiesz, co to było?
Gdy patrzyłem z góry na niego i widziałem jego blond włosy przyciśnięte do mojego płaszcza, przed oczyma stanął mi Lestat sprzed wielu lat, wysoki, pełen godności dżentelmen, w czarnej pelerynie, z głową odrzuconą do tyłu, głębokim bez skazy głosem, podśpiewujący arię operową z przedstawienia, z którego dopiero co wyszliśmy. Jego laska stukała o bruk zgodnie z rytmem muzyki. Wielkimi, skrzącymi się oczyma, dostrzegłszy postać jakiejś młodej kobiety stojącej nieopodal, wpatrywał się w nią z zachwytem tak, że uśmiech pojawiał się na jego twarzy, gdy tymczasem pieśń zamierała na ustach. Przez krótką chwilę, ten krótki moment, gdy ich wzrok spotykał się, całe zło zdawało się nie istnieć, nic tylko przyjemność i silna żądza życia.
Pomyślałem o tych wszystkich rzeczach, które mógłbym mu jeszcze teraz powiedzieć. Mógłbym przypomnieć mu o tym, że jest nieśmiertelny, że nic nie skazuje go na wieczne potępienie i wycofanie się z życia, poza nim samym. I że jest otoczony znakami zbliżającej się i nieuniknionej śmierci. Nie rzekłem jednak ani słowa. Wiedziałem też, że nie byłbym w stanie.
Cisza, która zapadła, zdawała się wypełniać pokój całkowicie. Muchy roiły się na gnijącym trupie szczura, a dziecko uspokoiwszy się, spoglądało teraz na mnie, jak gdyby moje oczy były błyszczącymi bawidełkami. Jego malutka rączka zamknęła się na moim wyciągniętym palcu, który przytknąłem do maleńkich usteczek.
Lestat powstał z fotela, wyprostował się, lecz tylko po to, by po chwili zgiąć się ponownie wpół i opaść na fotel.
— Nie zostaniesz ze mną — westchnął, odwracając wzrok i wpatrując się w przestrzeń. — Tak bardzo chciałem z tobą rozmawiać — kontynuował. — Tej nocy, kiedy wróciłem do domu na Rue Royale, chciałem rozmawiać tylko z tobą. — Wstrząsnął nim nagły dreszcz, przymknął oczy, jego gardło wyraźnie się ścisnęło. Zdawało się, jakby ciosy, które mu wtedy zadałem, dosięgły go teraz. Patrzył ślepym wzrokiem przed siebie, zwilżając wargi językiem. Jego głos był niski, prawie naturalny.
— Przyjechałem do Paryża za tobą…
— Co takiego chciałeś mi powiedzieć? — zapytałem. — Co takiego?
Dobrze jeszcze pamiętałem jego oszalały upór w „Theatre des Vampires”. Nie myślałem o tym od lat. Nie, nigdy potem nie myślałem o tym. Byłem też świadom, że mówię teraz o tym z wielką niechęcią.
On jednak uśmiechnął się do mnie ckliwym, prawie skruszonym, pokornym, przepraszającym uśmiechem. Potrząsnął głową. Patrzyłem, jak jego oczy, miękkie, lekko zamglone, wypełniają się rozpaczą.
Poczułem głęboką, niezaprzeczalną ulgę.
— Ale zostaniesz — nalegał.
— Nie — odpowiedziałem.
— Ani ja! — Usłyszeliśmy głos młodego wampira z ciemności. Przez chwilę stał w otwartym oknie, patrząc na nas. Lestat spojrzał na niego, a potem spuścił wzrok, jego dolna warga drżała.
— Zamknij, zamknij — powiedział pospiesznie, wskazując palcem na okno. Po chwili wybuchnął szlochem, zasłaniając dłonią usta, zwiesił głowę i płakał.
Młody wampir zniknął. Słyszałem jego szybkie kroki, ostro zaskrzypiała furtka. Zostaliśmy sami. Lestat płakał. Minęło trochę czasu, zanim przestał, a ja przyglądałem mu się tylko. Myślałem o tym wszystkim, co zaszło między nami. Przypomniałem sobie rzeczy, o których sądziłem, że całkowicie odeszły w niepamięć. Czułem przemożny, opanowujący mnie smutek, jak wtedy, gdy zobaczyłem to miejsce przy Rue Royale, gdzie mieszkaliśmy razem. Ale ten smutek był nie z powodu Lestata, tego eleganckiego, wesołego wampira, który tam wtedy mieszkał. Był to raczej smutek z powodu czegoś, co było ponad Lestatem, a tylko zawierało go w sobie, i było częścią wielkiego, straszliwego smutku za wszystkimi rzeczami, jakie kiedykolwiek utraciłem, kochałem lub znałem. Wydawało mi się wtedy, że jestem w innym miejscu, w innym czasie, lecz były one, i czas, i miejsce, realne. I to był jakiś pokój, gdzie muchy brzęczały tak, jak brzęczały tutaj, a powietrze było ciężkie i gęste, pełne zapachu śmierci i wiosny. Prawie zaczynałem poznawać to miejsce, poznawać ze straszliwym bólem, bólem tak strasznym, że moje zmysły wykręcały się od tego konwulsyjne: „Nie, nie chcę wracać do tego miejsca” — i nagle wszystko zaczęło ustępować, i oto znów byłem tutaj, teraz, z Lestatem. Zdumiony zobaczyłem, jak moja własna łza skapnęła na twarz dziecka. Zobaczyłem ją, jak błyszczy na jego policzku, i ujrzałem, jak policzek dziecka zaokrągla się od uśmiechu. To musiało być chyba światło dostrzeżone w łzach. Zakryłem twarz dłonią i wytarłem łzy, które rzeczywiście tam były i spojrzałem na nie ze zdziwieniem.
— Ale Louis… — Lestat zaczął mówić cicho. — Jak możesz być kimś takim, jak możesz to znieść? — Patrzył teraz na mnie z grymasem na ustach, zapłakany.
— Powiedz mi, Louis, pomóż mi to zrozumieć! Jak ty możesz to wszystko objąć, jak możesz to wytrzymać? — Z rozpaczy w jego oczach i głębokiego tonu w głosie było dla mnie jasne, że on również próbował dotrzeć samodzielnie do czegoś, co także i dla niego było bolesne, próbował dotrzeć do miejsca, gdzie nie ośmielił się zaglądać od dawien dawna. Ale wtedy, gdy jeszcze patrzyłem na niego, jego oczy zmętniały, zmieszały się. Podciągnął wysoko szlafrok i potrząsając głową, odwrócił wzrok w kierunku ognia. Wstrząsnął nim dreszcz. Po chwili jęknął.
— Muszę już iść, Lestat — odezwałem się. Poczułem się bardzo zmęczony, zmęczony nim, zmęczony tym smutkiem. Znów zapragnąłem znaleźć się w ciszy, w doskonałym spokoju, do którego tak się przyzwyczaiłem. Zdałem sobie jednak sprawę, że zabieram ze sobą to małe dziecko.
Lestat spojrzał na mnie swoimi wielkimi, śmiertelnie zaniepokojonymi oczyma, w gładkiej, nie starzejącej się twarzy.
— Ale wrócisz… przyjdziesz mnie odwiedzić… Louis? — zapytał.
Odwróciłem się od niego, słysząc, jak woła za mną moje imię i spokojnie wyszedłem z domu. Kiedy dotarłem do ulicy, odwróciłem się i spostrzegłem, że kręci się przy oknie, jak gdyby obawiając się wyjść na zewnątrz. Zdałem sobie sprawę, że nie wychodził od dawna, od bardzo dawna, i przyszło mi do głowy, że może już nigdy stąd nie wyjdzie.
Dziecko zaniosłem z powrotem do domu, z którego zabrał je wampir. Ułożyłem je w kołysce.
Krótko po tym opowiedziałem Armandowi, że widziałem się z Lestatem. Minął może miesiąc, nie jestem pewien. Czas nie znaczył dla mnie wiele, jak znaczy teraz. Miał jednak wielkie znaczenie dla Armanda, był zdziwiony, że nie wspominałem o tym wcześniej.