William Tenn
Wyzwolenie Ziemi
Posłuchajcie wiec opowieści o naszym wyzwoleniu, o próżni powietrznej i pożywieniu z chwastów. Posłuchajcie, jak wyglądały te dzieje.
Zaczęło się w sierpniu, pewnego wtorku w sierpniu. Słowa te dzisiaj nic już nie znaczą, gdyż poszliśmy tak daleko naprzód. Ale wiele jest rzeczy pozbawionych sensu dla naszych wolnych umysłów, które jednak znane były naszym przodkom, naszym nie wyzwolonym, ciemnym praojcom, i były przez nich dyskutowane. Wiec dzieje muszą być opowiedziane z wymienieniem wszystkich niewiarygodnych nazw, miejsc i szczegółów.
Trzeba je opowiedzieć już choćby dlatego, że nikt z nas nie ma nic lepszego do roboty. Zdobyliśmy wodę i łodygi chwastów, a teraz wylegujemy się w dolinie wiatrów. Więc najlepszą rzeczą będzie odpoczywać i słuchać. No i wsysać powietrze.
Pewnego wtorku, w sierpniu, statek ukazał się na niebie ponad Francją, w części świata zwanej wówczas Europą. Statek był na pięć mil długi i wyglądał podobno jak ogromne srebrne cygaro.
Opowieść mówi o panice i przerażeniu, jakie wybuchły wśród naszych praojców, gdy statek ukazał się nagle w błękitach sierpniowego nieba. Uciekali, wrzeszczeli wskazując na niebo!
Z wielkim przejęciem zawiadomili Organizację Narodów Zjednoczonych, jedną z najważniejszych swoich instytucji, że dziwny metalowy statek powietrzny niebywałych rozmiarów zjawił się nad ich ziemią. Wysłali potem rozkazy, by samoloty wojskowe w pełnym uzbrojeniu otoczyły statek, udzielili instrukcji na prędce zwołanym grupom uczonych z aparatami sygnałowymi, aby nadali przyjazne znaki. Robili zdjęcia statku, pisali o nim niesłychane; historie, a nawet sprzedawali modele.
Wszystko to robili nasi praojcowie, ciemni niewolnicy.
Wtem w samym środku statku odskoczyła olbrzymia sprężyna i w otworze ukazał się pierwszy z nieznanych przybyszów, krocząc tym zawiłym trójnogim krokiem, który wszyscy ludzie niebawem tak umiłowali Miał na sobie metalowy pancerz dla ochrony przed skutkami naszych właściwości powietrznych, pancerz luźnego, nieprzezroczystego typu, jaki ci nasi pierwsi wyzwoliciele nosili później przez cały czas swego pobytu na Ziemi.
Posługując się językiem, którego nikt nie rozumiał, i wydając ogłuszający ryk z olbrzymich ust, umieszczonych w połowie ośmiocalowego ciała, obcy przemawiał dokładnie godzinę. Po ukończeniu mowy czekał uprzejmie na odpowiedź, a nie otrzymawszy żadnej, powrócił do statku.
Ach, ta noc, pierwsza noc naszego wyzwolenia!
A raczej pierwsza noc naszego pierwszego wyzwolenia! Wyobraźcie sobie tylko naszych przodków przy ich prymitywnych zajęciach: hokeju na lodzie, telewizji, rozbijaniu atomów, kłótniach politycznych, urządzaniu przedstawień i składaniu przysiąg — słowem przy tych wszystkich niezliczonych szczegółach, które w dawnych czasach czyniły życie tak skomplikowanym w porównaniu z zapierającą dech, wspaniałą prostotą teraźniejszości.
Wielkie pytanie, jakim się zajęli było oczywiście: „Co powiedział obcy? Czy zażądał, by rasa ludzka się poddała? Czy obwieścił, że przybywa w pokojowej misji handlowej, i po złożeniu rozsądnej, jego zdaniem, oferty na… powiedzmy zakup bieguna pomocnego, uprzejmie wycofał się, abyśmy mogli przedyskutować spokojnie wysunięte przez niego warunki? A może oświadczył po prostu, że jest nowo mianowanym na Ziemi ambasadorem przyjaznej i inteligentnej rasy, i prosił o wskazanie mu, jakim władzom ma złożyć swe listy uwierzytelniające?”
Nikt nie wiedział i to doprowadziło wszystkich do szału.
Ponieważ decyzja należała do dyplomatów, późną nocą uznano ostatnią z wymienionych możliwości za najbardziej prawdopodobną. Toteż nazajutrz od wczesnego ranka delegacja Narodów Zjednoczonych stawiła się, by czekać pod kadłubem nieruchomego statku gwiezdnego. Delegacja miała zalecenie powitania obcych jak najuprzejmiej w granicach swych zbiorowych zdolności lingwistycznych. Jako dodatkowy wyraz przyjaznych zamiarów ludzkości nakazano wszystkim samolotom wojskowym, patrolującym powietrze w pobliżu wielkiego statku, aby w swym uzbrojeniu nie miały więcej niż po jednej bombie atomowej i aby każdy samolot wywiesił małą białą flagę obok sztandaru Narodów Zjednoczonych i emblematów własnego kraju. W ten sposób powitali nasi przodkowie ostateczne, najpotężniejsze wyzwanie dziejów.
Kiedy po kilku godzinach znowu ukazał się obcy, delegacja zbliżyła się do niego, złożyła ukłon i w trzech urzędowych językach ONZ — angielskim, francuskim i rosyjskim — prosiła, by czuł się na tej planecie jak u siebie w domu. Wysłuchał delegatów z powagą, po czym powtórzył swą mowę wczorajszą, najoczywiściej równie pełną uczuć i znaczenia dla niego, co nie zrozumiałą dla przedstawicieli rządu światowego.
Szczęśliwym trafem pewien wykształcony młody Hindus z sekretariatu ONZ wykrył znamienne podobieństwo między mową obcego a pewnym dziwacznym narzeczem, którego osobliwości już kiedyś go zdumiewały. Przyczyną, jak o tym dziś wszyscy wiemy, był fakt, ze kiedy Ziemię nawiedzili po raz ostatni obcy tego właśnie typu, najwyżej rozwinięta cywilizacja ludzkości znajdowała się w wilgotnej dolinie Bengalu. Istniały opracowane swojego czasu obszerne słowniki owego narzecza, tak by w przyszłości grupy badawcze bez trudu mogły się porozumieć z mieszkańcami Ziemi.
Tu jednak wybiegam naprzód w mej opowieści jak ktoś, kto zatapia zęby w soczystych korzeniach przed zjedzeniem suchszej od nich łodygi. Pozwólcie mi więc odpocząć i przez chwilę wsysać powietrze. Zaiste, rodzaj nasz przechodził podówczas niebywałą próbę.
Ty zaś, młodzieńcze, siedź spokojnie i słuchaj. Nie jesteś jeszcze w wieku Opowiadacza Dziejów. Pamiętam, dobrze pamiętam, jak je opowiadał ojciec, a przed nim jego ojciec. Doczekasz się swej kolejki jak ja; a słuchać będziesz aż do chwili, gdy usypisko ziemi między otworami wodnymi odetnie mnie od życia.
Wówczas znajdziesz dla siebie miejsce na najsoczystszym pastwisku i, spoczywając wygodnie między młodymi pędami, opiewać będziesz wielką epopeję naszego wyzwolenia harcującej beztrosko młodzieży.
W myśl sugestii młodego Hindusa wezwano jedynego na świecie profesora lingwistyki porównawczej, zdolnego do porozumiewania się w tej dziwacznej wersji zmarłego narzecza. Profesor przebywał w Nowym Jorku, gdzie na zjeździe uczonych odczytywał rozprawę, nad którą pracował osiemnaście lat: Badanie wstępne pozornej współzależności niektórych imiesłowów czasu przeszłego w starożytnym sanskrycie i odpowiedniej liczby rzeczowników we współczesnym języku seczuańskim.
Tak jest, naprawdę, różne takie rzeczy i wiele, wiele innych wymyślili w swej ignorancji nasi przodkowie. Czyż nasze swobody nie muszą w tych warunkach budzić podziwu?
Ów naukowiec — rozzłoszczony już choćby przez to, że wbrew swoim naleganiom nie mógł zabrać nader, jego zdaniem, istotnych zestawień słownictwa — został przewieziony najszybszym odrzutowcem do okrętu na południe od Nancy, leżącego za owych odległych dni w olbrzymim czarnym cieniu statku kosmicznego obcych.
Tak zapoznała go z jego zadaniem organizacja ONZ, której niepokój wzmógł się na skutek nowego a kłopotliwego zadania. Z wnętrza statku wyłoniło się kilku obcych, dźwigając w ogromnej liczbie kolosalne, błyszczące części metalowe, które zaczęli łączyć w coś, co niewątpliwie stanowiło maszynę, jakkolwiek górowało nad najwyższymi drapaczami chmur zbudowanymi przez ludzi i dawało się gadać samo do siebie niczym istota mówiąca i czująca. Pierwszy obcy nadal stał uprzejmie w pobliżu pocących się dyplomatów. I raz po raz powtarzał swoją mówkę w języku zapomnianym już wtedy, gdy kładziono kamień węgielny pod Bibliotekę Aleksandryjską. Przedstawiciele ONZ wygłaszali wciąż odpowiedzi, a każdy miał nadzieję, że nieznajomość jego języka będzie obcemu wyrównana czynieniem przyjaznych gestów i min. Później dopiero komisja antropologów i psychologów świetnie określiła trudność takiego porozumienia się z istotami posiadającymi, jak obcy, po pięć przednich odnóż i po jednym, nie zamykającym się oku złożonego typu, właściwego owadom.