Trudności i cierpienia profesora wleczonego po świecie w ślad za obcymi, a usiłującego zestawić użytkowe słownictwo w języku, którego osobliwości mógł tylko odgadywać z ograniczonych próbek dostarczonych mu przez kogoś, kto siłą rzeczy mówił tym językiem z jak najbardziej cudzoziemskim akcentem — wszystkie te troski były niczym w porównaniu z lękiem odczuwanym przez przedstawicieli rządu światowego. Widzieli oni, jak pozaziemscy goście przenosili się co dzień na inne miejsce planety i zostawiali swą gigantyczną budowlę z lśniącego metalu, która tęsknie pomrukiwała do siebie, jak gdyby chcąc zachować wspomnienia dalekich fabryk, gdzie przyszła na świat.
Co prawda mięli wciąż obok siebie obcego, który co pewien czas przerywał swe niewątpliwie nadzorcze zadania, aby wygłosić wspomnianą już mówkę. Lecz nawet jego świetne wychowanie, okazywane tym, że wysłuchiwał za każdym razem co najmniej pięćdziesięciu sześciu odpowiedzi w tyluż językach, nie mogło rozproszyć paniki, wywołanej faktem, że ilekroć któryś uczony ludzki dotknął z ciekawości, choćby tylko leciutko, błyszczących maszyn, natychmiast kurczył się do rozmiarów szybko znikającej kropli. Nie było to zjawisko stałe, zdarzało się jednak wystarczająco często, by powodować chronioną niestrawność i bezsenność wśród rządów ludzkich.
Wreszcie, zużywszy na to większą część swego ustroju nerwowego, profesor zdawał na tyle opanować język, by rozmowa stała się możliwa. Dowiedział się wówczas — a wraz z nim cały świat — rzeczy następującej:
Obcy należą do cywilizacji wysoko rozwiniętej, która rozszerzyła swoją kulturę na całą galaktykę. Świadomi ograniczeń niedorozwiniętych dotąd zwierząt, które ostatnio opanowały Ziemię, zastosowali do nas pewnego rodzaju życzliwy ostracyzm: dopóki my czy też nasze instrukcje nie osiągniemy poziomu, umożliwiającego częściowo przynajmniej uczestnictwo w federacji galaktycznej (pod opiekuńczym mandatem, przez pierwsze tysiąclecie, jednak ze starszych, liczniejszych i ważniejszych ras tej federacji) — do tego czasu wszelkie inwazje na nas i naszą ciemnotę zostały, drogą powszechnego porozumienia, wzbronione — z wyjątkiem paru wypraw naukowych dokonywanych w warunkach ściśle tajnych.
Jednostki, które pogwałciły ten układ — kosztem ogromnych strat dla zdrowia naszej rasy i ogromnym zyskiem dla naszych panujących religii — ukarano doraźnie i tak surowo, że przez dłuższy czas nie było żadnych naruszeń. Krzywa naszego wzrostu wykazywała ostatnio pomyślne wyniki i istniała nadzieja, że wystarczy już tylko trzydzieści czy czterdzieści stuleci, aby zrobić z nas kandydatów do federacji.
Niestety, wspólna gwiazda ogarnia mnóstwo ludów, bardzo różnych w swoich poglądach etycznych i układzie biologicznym. Niektóre gatunki pozostawały daleko w tyle za rasą Dendi, jak sami siebie nazwali nasi goście. Jeden z tych gatunków — straszliwe organizmy podobne do robaków, a znane jako Troxxt — równie wysoko stojący technologicznie, jak zacofany w rozwoju moralnym — przejawił nagle chęć objęcia roli wyłącznego i absolutnego władcy galaktyki. Podbili oni szeregi kluczowych słońc razem z towarzyszami tym słońcom systemami planetarnymi i po świadomym zdziesiątkowaniu podbitych ras ogłosili swój zamiar bezlitosnego wytępienia wszystkich gatunków, które na przykładzie tych pokazanych lekcji nie nauczą się cenić bezwarunkowego poddania.
Federacja galaktyczna, bliska rozpaczy, zwróciła się do Dendi, jednej z najstarszych, najbardziej bezinteresownych, a przy tym najpotężniejszych ras w cywilizowanym kosmosie, i zobowiązała ich, by jako zbrojne ramię federacji podjęli ściganie Troxxtów, pokonali ich i zniszczyli na zawsze ich zdolność do prowadzenia wojny.
Zobowiązanie podjęto bardzo późno, niemal za późno. Troxxtowie, dzięki atakowi, zdobyli wszędzie taką przewagę, że Dendiowie tylko za cenę najwyższych poświęceń zdołali pohamować ich rozpęd. Od wielu stuleci toczy się ten konflikt po bezkresach naszego wyspiarskiego wszechświata. W trakcie walk zostały zniszczone gęsto zaludnione planety, wysadzone niejedno słońce, zamieniając je na Novą i całe zespoły gwiazd sproszkowano na pył kosmiczny.
Niedawno uzyskano chwilową równowagę sił, które obie strony — wyczerpane i ledwo żywe — wykorzystują dla umocnienia słabych punktów w swoim rejonie.
Tak więc Troxxtowie wkroczyli ostatnio do spokojnego okrętu kosmicznego, zawierającego między innymi i nasz system słoneczny. Nie interesowała ich nasza drobna planeta i jej nikłe zasoby. Mało ich obchodzili nasi sąsiedzi niebiańscy, jak Mars i Jowisz. Ustanowili swoją główną kwaterę na jednej z planet gwiazdy Proxima Centauri — gwiazdy najbliższej naszego słońca — i przystąpili do umocnienia swoich zaczepno-odpornych baz między gwiazdami Rigel i Aldebaran. Jak podkreślili Dendiowie w swym wyjaśnieniu, wymogi międzygwiezdnej strategii stają się coraz bardziej skomplikowane, tak iż trzeba się posługiwać mapami trójwymiarowymi. Nie wdając się też w szczegóły, oświadczyli nam, że konieczne jest podjęcie natychmiastowego ataku, aby nie dopuścić do umocnienia się Troxxtów na Proxima Centauri. W tym zaś celu niezbędne jest ustanowienie bazy wewnątrz ich linii komunikacyjnych.
Najodpowiedniejszym miejscem na taką bazę okazała się Ziemia.
Dendiowie wyrazili głęboki żal, że zakłócają nasz rozwój i to zakłócają w sposób, który może nas drogo kosztować w tej delikatnej fazie naszego rozwoju. Ale jak wyjaśnili w nieskazitelnym języku prebengalskim, przed ich zjawieniem się byliśmy właściwie (choć nieświadomie) satrapią ohydnych Troxxtów. Obecnie możemy więc uważać się za wyzwolonych. Złożyliśmy im za to serdeczne podziękowania.
— Ponadto — zaznaczył z dumą przywódca obcych — Dendiowie prowadzą wojnę w obronie cywilizacji, a wróg ich jest tak ohydny, tak potworny w samej swej istocie i uciekający się do tak nikczemnych praktyk, że nie jest właściwie godzien nazwy istot inteligentnych. Dendiowie walczą nie tylko w obronie własnej, lecz w obronie wszystkich lojalnych członków galaktycznej federacji; w obronie wszystkich małych i słabych ras; w obronie wszystkich ras zbyt ciemnych i pozbawionych siły, by same mogły stawić czoło podłemu zdobywcy. Czy ludzkość może pozostać obojętna wobec takiego konfliktu?
Na to oświadczenie zawahaliśmy się krótką zaledwie chwilę. Po czym ludzkość ryknęła głośno „Nie!” poprzez wszystkie środki informacji masowej, przez prasę i telewizję, a także przy pomocy bębnów w dżungli i staroświeckich posłańców na osłach.
— Nie, nie możemy pozostać obojętni! Dopomożemy wam w zniszczeniu tej groźby zawisłej nad samym rdzeniem cywilizacji! Powiedzcie nam tylko, co mamy uczynić, a uczynimy!
Obcy odparli z pewnym zakłopotaniem, że właściwie nic szczególnego. Może niebawem wyłoni się potrzeba, jakaś drobna, a jednak istotna potrzeba. Na razie jednak wystarczy, jeśli im nie będziemy przeszkadzać w obsłudze armatogór, za co będą naprawdę wdzięczni.
Odpowiedź ta wywołała stan niepewności pośród dwu miliardów mieszkańców Ziemi. Przez dłuższy czas, jak głosi legenda, na całej planecie ludzie unikali patrzenia sobie w oczy.
Potem jednak człowiek wyleczył się z tego ciosu zadanego jego dumie. Będzie użyteczny, choćby w tak prosty i pokorny sposób, rasie, która go wyzwoliła od możliwości podboju, grożącego ze strony bezgranicznie ohydnych Troxxtów. Już choćby za to powinniśmy życzliwie wspominać naszych przodków! Wspominać życzliwie ich szczere wysiłki mimo ich ciemnoty!