Wszystkie istniejące armie, floty powietrzne i morskie przekształcono w oddziały strażnicze patrolujące jednostki wojskowe Dendiów. Żaden człowiek nie mógł się zbliżyć na odległość dwóch mil do mruczących machin bez przepustki z kontrasygnatą Dendiów. Ponieważ jednak przez cały czas pobytu na naszej planecie nie podpisali oni żadnej takiej przepustki, klauzula nigdy nie została wykorzystana w praktyce. Odtąd też istoty dwunogie nie pojawiały się nigdy w bezpośrednim sąsiedztwie pozaziemskiej broni.
Współpraca z naszymi wyzwolicielami miała pierwszeństwo przed wszelką inną działalnością ludzką. Nakazem dnia stało się hasło rzucone przez jednego z przedstawicieli rządu, profesora w Harvardzie, podczas ognistej debaty na temat „Miejsce człowieka w nieco przecywilizowanym wszechświecie”.
— Zapomnijmy o naszym egoizmie indywidualnym czy dumie zbiorowej! — wykrzykiwał profesor. — Podporządkujmy wszystko celowi, którym jest zachowanie wolności układu słonecznego w ogóle, a Ziemi w szczególności!
Choć może nie bardzo pomysłowe, hasło to powtarzano wszędzie. Jednakże trudno było czasem odgadnąć, czego właściwie życzyli sobie Dendiowie. Częściowo ze względu na ograniczoną liczbę tłumaczy, przydzielonych głowom poszczególnych suwerennych państw, a częściowo dlatego, że wódz Dendiów miał zwyczaj znikać w swym statku po wydaniu dwuznacznych i niejasnych rozkazów, jak na przykład: „Ewakuować Waszyngton!”
W tym ostatnim wypadku zarówno sekretarz stanu, jak i prezydent USA pocili się strasznie przez pięć godzin pewnego lipcowego dnia, przybrani w cylindry, sztywne kołnierzyki i ciemne stroje dyplomatyczne, jakie barbarzyński obyczaj przeszłości nakazywał przywdziewać dostojnikom, gdy mieli do czynienia z przedstawicielami innego narodu. Czekali i męczyli się pod olbrzymim statkiem, dokąd nigdy nie zaproszono żadnego człowieka mimo bezustannych tęsknych napominań konstruktorów samolotowych i profesorów wyższych uczelni. Czekali, cierpliwi i spoceni, na ukazanie się wodza Dendiów, by im wyjaśnił, czy ma na myśli stan Waszyngton, czy stolicę Waszyngton.
Opowieść nasza w tym miejscu przekształca się w dzieje chwały. Gmach Kapitolu rozebrano w ciągu kilku dni i odbudowano prawie bez zmian u podnóży Gór Skalistych. Usunięto archiwa, które potem znalazły się w sali dziecięcej Biblioteki Publicznej w Duluth, w stanie Iowa. Wodę z rzeki Potomac zabutelkowano, przewieziono starannie i wlano uroczyście do okrągłego betonowego basenu, zbudowanego wokół rezydencji prezydenta (gdzie niestety wyparowała w ciągu tygodnia z powodu stosunkowo niskiej wilgotności terenu). Wszystko to były słuszne tytuły do chwały w galaktycznej historii naszego gatunku. A fakt, dowiedziony później, że Dendiowie nie zamierzali w tym miejscu ustawić baterii ani nawet urządzić składu amunicji, lecz tylko salę rozrywkową dla swoich wojsk, nie umniejsza w niczym wspaniałości naszej zdecydowanej współpracy i gotowości do ofiar.
Trudno w prawdzie zaprzeczyć, że duma naszej rasy mocno ucierpiała na skutek odkrycia dokonanego w toku zwyczajnego wywiadu dziennikarskiego, iż liczba obcych nie przekracza plutonu i że ich wódz nie jest wielkim uczonym i kluczowym strategiem wojennym, jakiego — naszym zdaniem — federacja powinna wysłać dla ochrony Ziemi, ale ma rangę stanowiącą międzygwiezdny odpowiednik zwyczajnego kaprala. Ciężko nam było przełknąć fakt, że prezydent Stanów Zjednoczonych oraz naczelny dowódca armii i floty czekali w potulnej postawie na zwykłego podoficera. Lecz jeszcze bardziej upokarzające okazało się to, że nadciągająca Bitwa o Ziemię w perspektywie historycznej nie przedstawiała większego znaczenia niż potyczka patrolu.
Do tego wszystkiego przyłączyła się sprawa lendi.
Obcy, instalując czy też obsługując swoje bazy na naszej planecie, od czasu do czasu rzucali na bok jakieś niepotrzebne widocznie kawałki mówiącego metalu. Oddzielna od machin, której była częścią, substancja ta zdawała się tracić swe zgubne dla ludzkości cechy, a zachowywać takie, które okazywały się całkiem pożyteczne. Jeśli na przykład jakąś ilość tej dziwnej substancji połączono z metalem ziemskim — i starannie izolowano od kontaktu z innymi substancjami — w ciągu paru godzin przekształcała się ona dokładnie w ten sam metal, jakiego dotykała, czy był to cynk, złoto, czy czysty uran.
Substancja ta, nazywana przez obcych lendi, stała się wkrótce przedmiotem szalonego zapotrzebowania w gospodarce, zakłóconej przez ciągłe ewakuacje najważniejszych ośrodków przemysłowych.
Gdziekolwiek więc pojawili się obcy poza obrębem swoich baterii, otaczały ich tłumy obszarpańców ludzkich wykrzykujących:„Trochę lendi, Dendi?” Wszelkie próby ze strony czynników sądowych i policyjnych planety, by położyć kres tej haniebnej powszechnej żebraninie, okazały się płonne. Zwłaszcza że sami Dendiowie znajdowali jakąś niewytłumaczalną przyjemność w rozrzucaniu małych kawałków lendi wrzeszczącemu tłumowi. Kiedy wreszcie żołnierze i policjanci zaczęli coraz liczniej brać udział w bójkach o kawałki lendi, rządy musiały dać za wygraną.
Ludzkość niemal z niecierpliwością czekała teraz na atak, aby uwolnił ją z tego przykrego poczucia jej oczywistej niższości Niektórzy zaś bardziej fanatyczni konserwatyści spośród naszych przodków zaczęli, jak się zdaje, nawet żałować swego wyzwolenia.
Żałowali go, dzieci, żałowali! Możemy tylko wierzyć, że ci troglodyci zostali jako jedni z pierwszych stopieni i wyparowani przez czerwone kule ogniste. Nie można przecież cofać koła historii!
Na dwa dni przed końcem września obcy ogłosili, że wykryli jakieś działania na jednym z księżyców Saturna. Nikczemni Troxxtowie najwidoczniej usiłowali przedostać się podstępem do wnętrza układu słonecznego. Dendiowie ostrzegli, że zważywszy zdradzieckie i oszukańcze skłonności Troxxtów, każdej chwili spodziewać się można ataku ze strony owych robakokształtnych potworów.
Mało kto z ludzi położył się spać, gdy zapadła noc. Wszystkie oczy były skierowane na niebo, dokładnie oczyszczone z chmur przez czujnych Dendiów. W niektórych punktach planety handlowano na gwałt tanimi lunetami i kawałkami zadymionego szkła. W innych zaś ogromnie poszły w cenie talizmany i wszelkiego rodzaju amulety.
Troxxtowie zaatakowali jednocześnie trzema czarnymi statkami cylindrycznego kształtu: jednym na półkuli południowej, zaś dwoma na północnej. Z ich niewielkich statków buchały ogromne jęzory zielonych płomieni, a wszystko, czego dotknęły, zmieniało się w szklisty, przezroczysty piasek. Żaden Dendi jednak nie ucierpiał, a z każdej dymiącej obecnie armatogóry dobywały się smugi szkarłatnych chmur, zaciekle prześladujących Troxxtów, póki nie utraciły szybkości i z powrotem nie opadły na Ziemię.
Tu wywołały smutne następstwa. Każdy zaludniony obszar, na który opadły bladoróżowe chmurki, przemieniał się gwałtownie w cmentarzysko, i to cmentarzysko, żeby powiedzieć prawdę, zalatujące bardziej odorami kuchni niż grobu. Mieszkańcy tych nieszczęsnych miejscowości padli ofiarą szalonego wzrostu temperatury. Skóra ich czerwieniała, a potem czerniała; włosy i paznokcie kurczyły się, a ciało, zmieniane w płyn, odgotowywało się od kości. Wszystko to razem spowodowało przykrą śmierć jednej dziesiątej rasy ludzkiej.
Jedyną pociechą było ujęcie czarnego cylindra przez którąś z czerwonych chmur. Gdy w skutek tego rozżarzył się do białości, opadając w dół w postaci metalicznego gradu, statki atakujące półkulę pomocną wycofały się na asteroidy, dokąd Dendiowie — ze względu na szczupłą swą liczbę — stanowczo nie chcieli ich ścigać.
W ciągu następnej doby obcy — powiedzmy: na stałe zamieszkali obcy — odbyli konferencję, a nam wyrazili współczucie. Ludzkość grzebała swych zmarłych. Ten ostatni zwyczaj był jednym z ciekawszych, jakie zachowali nasi praojcowie; nie trzeba dodawać, iż nie utrzymał się w czasach nowoczesnych.