Tak więc wnętrzności ludzkie rozpuszczały się pod wpływem niewidocznego żaru sił użytych do zestawienia nowych i niebywale skomplikowanych broni. Ludzie chorowali i ginęli tłocząc się tłumnie w kopalniach, które Troxxtowie pogłębiali bardziej, niż nam się kiedykolwiek udało. Ciała ludzkie otwierały się i rozrywały na części przy podmorskich wierceniach nafty, które Troxxtowie uznali za konieczne.
Dzieci szkolne na żądanie wzięły udział w rozmaitych zbiórkach, jak na przykład: „złom platyny dla gwiazdy Procjon” czy „promieniotwórcze odpadki dla gwiazdy Deneb”. Gospodyniom kazano w miarę możności oszczędzać soli, gdyż Troxxtowie używali jej na różne niepojęte sposoby; toteż barwne plakaty głosiły: „Nie solić — cukrzyć”.
A nad tym wszystkim — pełni życzliwej troski niczym światły rodzic — czuwali nasi opiekunowie, stawiając kroki olbrzymów na metalowych podporach, podczas gdy drobne ich blade ciałka leżały zwinięte w hamakach zwisających między parami błyszczących odnóży.
Doprawdy, nawet wśród zupełnego gospodarczego zastoju, wywołanego przeznaczeniem wszelkich podstawowych środków produkcji na cele pozaziemskich zbrojeń, i mimo rozpaczliwych jęków cierpiących na dziwaczne choroby przemysłowe, z którymi nasi lekarze nie umieli sobie poradzić, pośród tej niszczącej umysł dezorganizacji pokrzepiająca była świadomość, że zajęliśmy należne nam miejsce w przyszłym rządzie Galaktyki i nawet już teraz pomagamy w ocaleniu wszechświata dla dobra demokracji.
Dendiowie jednak wrócili, by zniszczyć tę sielankę. Przybyli w swych olbrzymich, srebrzystych statkach kosmicznych, a Troxxtowie, ostrzeżeni dopiero w ostatniej chwili, z trudem zebrali siły, by odeprzeć cios. Jednakże mimo tych wysiłków statek Troxxtów, znajdujący się na Ukrainie, musiał natychmiast uchodzić do swej bazy w głębinach kosmosu. Po trzech dniach została z Troxxtów tylko nieliczna straż pilnująca statku w Australii. W ciągu następnych trzech czy więcej miesięcy dowiedli oni, że równie trudno usunąć ich z oblicza naszej planety, jak znieść sam australijski kontynent. Ponieważ zaś panował wrogi stan oblężenia — z Dendiami na jednej półkuli, a Troxxtami na drugiej — bitwa przybrała straszliwe rozmiary.
Wrzały morza. Płonęły stepy. Nawet klimat uległ całkowitej zmianie pod straszliwym działaniem kataklizmu. Zanim Dendiowie zdołali rozwiązać ów problem, planeta Wenus została strącona z niebios w czasie skomplikowanego manewru bitewnego, a orbita Ziemi wyraźnie się zmieniła.
Rozwiązanie okazało się proste. Skoro Troxxtowie zbyt mocno trzymali się małego kontynentu, Dendiowie, korzystając z przewagi liczebnej, aby ich stamtąd wyprzeć, zgromadzili tak wielką siłę ognia, że całą Australię przemienili w popioły, które zniszczyły Pacyfik. Stało się to 24 czerwca, w dniu święta Pierwszego Powtórnego Wyzwolenia. Był to zarazem dzień sądu dla resztek rasy ludzkiej.
Jak mogliśmy — zapytywali Dendiowie — okazać się tak naiwni, by przyjść na lep szowinistycznej propagandy pro-protoplazmowej? Przecież jeśli cechy fizyczne mają stanowić kryteria naszych powinowactw rasowych, nie powinniśmy kierować się tylko ciasną podstawą chemiczną! To prawda, że plazma organiczna Dendiów ma za podstawę krzem zamiast węgla, ale czyż kręgowce — w dodatku kręgowce obdarzone ślepymi kiszkami, jak my i Dendiowie — nie mają nieskończenie więcej wspólnego z sobą, mimo paru drobnych różnic biochemicznych, niż z beznogimi i bezrękimi, nurzającymi się w szlamie istotami, które przypadkiem, zupełnie przypadkiem, mają taką samą substancję organiczną!
Co zaś do fantastycznego obrazu stosunków w Galaktyce… Cóż, Dendiowie wzruszali tylko swymi pięciorakimi ramionami, przystępując do skomplikowanej pracy ustawienia swej mruczącej broni na wszystkich gruzach naszej planety. Czy widzieliśmy choćby jednego przedstawiciela tych protoplazmowych ras, których Troxxtowie rzekomo bronili? Nie, i nie zobaczymy. Skoro bowiem tylko jakiś gatunek — zwierząt, roślin i minerałów — rozwinął się dostatecznie, by stanowić choćby potencjalne niebezpieczeństwo dla podstępnych najeźdźców, jego cywilizację czujni Troxxtowie natychmiast niszczyli. Nasza faza rozwoju była tak jeszcze pierwotna, że nie widzieli żadnego ryzyka w dopuszczeniu nas do pozorów pełnego uczestnictwa.
Czy możemy powiedzieć, żeśmy pozyskali choćby jedną pożyteczną wiadomość o technologii Troxxtów — za cenę pracy wykonanej przy ich maszynach, za cenę istnień straconych przy tej pracy? Oczywiście, że nie! Przyczyniliśmy się tylko w takim małym stopniu, na jaki nas było stać, do ujarzmienia odległych ras, które żadnej nie wyrządziły nam krzywdy.
Było wiele powodów, abyśmy czuli się winni — pouczali nas powagą sędziowie, gdy nieliczni spośród ocalałych tłumaczy języka prebengali wypełzli z ukrycia. Ale nasza zbiorowa wina była niczym w porównaniu z tą, jaką ponosili „robako-kolaboracjoniści”, zdrajcy, którzy zajęli miejsce naszych umęczonych dawnych przywódców. Byli jeszcze poza tym ci przeraźliwi tłumacze ludzcy, którzy się wdali w językowe kontakty z istotami niszczącymi galaktyczny pokój, trwający od dwóch milionów lat. „Ach, śmierć była dla nich aż za łagodną karą” — pomrukiwali zabijając ich Dendiowie.
Kiedy w osiemnaście miesięcy później Troxxtowie przebili się znowu i owładnęli Ziemią, przynosząc nam słodkie owoce Drugiego Powtórnego Wyzwolenia, jak również zupełne i ostateczne wyparcie Dendiów — niewielu już było ludzi, którzy by ze szczerym entuzjazmem przyjęli ofiarowane im wysoko płatne stanowiska w rządzie, nauce i w charakterze tłumaczy.
Przede wszystkim w ogóle trudno było o ludzi, bowiem Troxxtowie dla ponownego wyzwolenia Ziemi musieli wysadzić w powietrze olbrzymi kawał pomocnej półkuli…
Ale nawet pośród tych nielicznych wielu wybrało samobójstwo, zamiast przyjąć tytuł Sekretarza Generalnego Narodów Zjednoczonych, kiedy wkrótce zjawili się Dendiowie dla dokonania chwalebnego dzieła Nowego Wyzwolenia. Było to, nawiasem mówiąc, owo wyzwolenie, przy którym znaczna część lądu zleciała z naszej planety, co nadało jej kształt nazwany przez naszych praojców gruszkowatym.
Bodaj w tym właśnie czasie — a może o jedno czy dwa wyzwolenia później — Troxxtowie i Dendiowie stwierdzili, że Ziemia zanadto wychyla się ze swej orbity, aby mieć minimalne warunki bezpieczeństwa niezbędne dla sfery bojowej. Wobec tego walka wspaniałym a zabójczym zygzakiem przesunęła się w kierunku Aldebarana.
Stało się to dziesięć pokoleń temu, ale powieść, przekazywana z rodziców na dzieci, prawie nic nie straciła ze swej treści. Słyszycie ją teraz ode mnie tak, niemal dosłownie, jak ja ją słyszałem od ojca, gdy biegałem z nim razem od jednej do drugiej kałuży po pustkowiach rozpalonego, żółtego piasku. Słyszałem ją od matki, gdyśmy wsysali powietrze i kurczowo chwytali kępki grubych zielonych chwastów, ilekroć planeta drgała pod nami na znak geologicznego wstrząsu, który mógłby zagrzebać nas w jej wypalonym wnętrzu, lub na znak jakiegoś kosmicznego obrotu, grożącego zrzuceniem nas w międzyplanetarne pustkowia.
Tak, już wtedy było tak samo. Opowiadaliśmy sobie nawzajem tę opowieść, pędząc na wyścigi całymi milami w nieznanym skwarze na poszukiwanie żywności i wody, tocząc te same, co dziś, wściekłe bitwy z gigantycznymi królikami o lepsze polanki. A przez cały ten czas, ciągle i nieprzerwanie wsysaliśmy rozpaczliwie powietrze, które ucieka z naszego świata w coraz większych ilościach przy każdym obłędnym skręcie orbity naszej planety.