Darek przeniósł wzrok na ekran stojący po przeciwnej stronie i przez chwilę przyglądał się przeskakującym na nim liczbom.
— A co to jest? — nie wytrzymał w końcu. Abart odwrócił się i podążył za wzrokiem chłopca.
— Mapa — odpowiedział z uśmiechem.
— Mapa? — nie zrozumiał Darek. — Mnie chodzi o ten ekran z liczbami…
— Przecież mówię. Mapa — powtórzył dyspozytor. — Tyle że zamiast przedstawiać rozmaite kraje, podaje ich położenie. Bo te kraje są stale gdzie indziej.
— Planetoidy — dopowiedział Adam.
Chłopiec odgadł już jednak sami że chodzi o planetoidy. „Mapa” przedstawiała po prostu drogi, którymi te ciałka niebieskie odbywają swoje podróże wokół słońca. Te drogi były bardzo różne, od regularnych niemal kół po niezmiernie wydłużone elipsy. Przecinały się i rozbiegały na wszystkie możliwe sposoby. Istny gąszcz!
Nagle Darek przypomniał sobie, że cały ten obszar między Marsem a Saturnem jest rezerwatem. Planetoidy znajdowały się pod ścisłą ochroną, tak jak na Ziemi Alpy, wyspy Oceanii lub norweskie fiordy. Tymczasem oni tutaj rozwalają sobie te globiki niby nigdy nic, budują beztrosko miasta.
Zapytał, jak to właściwie jest.
— W ziemskich rezerwatach także trzeba od czasu do czasu wyciąć drzewo — odpowiedział Abart. — Widzisz, planetoidy są na ogół bardzo niesforne. Wiele z nich zapędza się w pobliże Słońca, by potem odfrunąć aż w okolice Jowisza. Wiemy, które z nich za tysiąc czy milion lat musiały by się zderzyć z jakąś planetą albo wejść na orbitę okołoziemską. Do tego i tak nie moglibyśmy dopuścić… A ponieważ potrzebujemy materiału budowlanego już w tej chwili, rozbijamy je teraz. Mogę cię zresztą pocieszyć, że na kilkaset tysięcy planetoid zamierzamy zniszczyć zaledwie pięć. Wczoraj byliście świadkami drugiej eksplozji, a dzisiaj trzeciej. Za tydzień rozprawimy się z dwiema pozostałymi. Czekamy tylko, aż będą trochę bliżej. Darek zastanowił się przez moment.
— Czy tego miasta nie opłaciłoby się postawić na jakiejś istniejącej planetoidzie, zamiast budować w przestrzeni całkiem nowe ciało kosmiczne?
— Łatwiej jest zaprogramować orbitę sztucznego satelity niż zmienić naturalny szlak takich wielkich obiektów jak na przykład Pallas, Juno czy Dembowska mających po kilkaset kilometrów średnicy — wyjaśnił na odmianę Adam. — Trzeba by instalować w nich ogromne agregaty, rozkopywać skały i tak dalej. Chcemy, żeby to miasto krążyło sobie spokojnie, w jednakowej odległości od Słońca… i od Ziemi. Żeby miało stałą temperaturę i stałe zużycie energii. To leży w interesie i konstruktorów, i przyszłych mieszkańców. A jeśli chodzi o to, co mówiłeś o rezerwacie… Pomyśl, jakie wspaniałe wycieczki będzie można stąd robić! I stale na nowe planetoidy, bo przecież ruch planetoid jest niejednakowy, więc w pobliżu miasta będą się pojawiać coraz to inne. Jeżeli ktoś zechce, będzie mógł na przykład rozbić biwak na Amorze. Ta łupina o średnicy dwudziestu czterech kilometrów podchodzi tutaj co osiem lat bardzo blisko. Wyobrażasz sobie te widoki? Albo Eros. To po prostu jedna skalna iglica o długości trzydziestu pięciu kilometrów, a szerokości — jedenastu. Niby jakiś szczyt w Tatrach. Tylko że można po niej chodzić bez lin, haków i tak dalej. Człowiek ważyłam dwadzieścia gramów.
— O niespodziankach z wagą ten młody człowiek miał już okazję przekonać się na własnej skórze — wtrącił Abart.
Reporter zarechotał.
— Właśnie — przytaknął. — A częściowo i na mojej.
— Więc nie martw się już o rezerwat — podjął przerwany temat dyspozytor. — Zostanie dość… Dla wszystkich. Vesta, Polonia, Eunomia, Hermes, a nawet choćby Hidalgo, któremu prawie złożyłeś już wizytę. Wymieniam tylko niektóre z większych planetoid. Będzie się dokąd wybrać… za miasto!
— Kto wie — zauważył Adam — czy nie zamieszkacie tu kiedyś z twoją matką. Przecież nie będziecie do końca życia tkwić w tej skorupie na Ganimedzie.
— Tu Abart, słucham — dyspozytor poprawił się nagle w fotelu i skupił uwagę na swoim pulpicie. — Zrozumiałem. Promieniowanie w normie. Pole siłowe zdejmuję za trzydzieści minut. To znaczy, że mogę ściągać statki.
Zamigotały jakieś lampki. Dyspozytor odbierał sygnały, nie włączając fonii.
— Powiedz, że odstawię mu jego gwiazdora za jakiś kwadrans. Ale osobiście dałbym dzisiaj chłopcu spokój. Miał dość wrażeń.
— Nic mi nie jest — naburmuszył się Darek, zrozumiawszy, o co chodzi.
— Psst, nie przeszkadzaj! — uciszył go Adam.
— Dobra, dziękuję — zakończył Abart. Bez słowa wyjaśnienia zajął się przyciskami na swoim pulpicie. Wreszcie wyprostował się, odetchnął i odwrócił do nich.
— Jeśli naprawdę tak bardzo chcecie mnie zostawić samego, możecie przejść do śluzy. Za cztery minuty podstawię wam rakietę. Nerpa już wie. Szczęśliwej drogi — zakończył odprowadzając wzrokiem dwie sylwetki w skafandrach, które znikały już w drzwiach prowadzących na korytarz.
Rakieta była większa i wygodniejsza od „Smy-ka”. Aparatura działała bez zarzutu. Nerpa powitał ich w połowie drogi, ale powiedział zaledwie kilka słów. Wiedział już, że Darek zdał celująco swój przedziwny egzamin z nawigacji. Uznanie wyraził krótkim: „gratuluję”. W jego głosie wyraźnie czuło się zatroskanie. Nic dziwnego. Stewa z pewnością nie omieszkał go już poinformować o porwanym statku, który teraz buszował gdzieś w pobliżu z wyłączonym radiem. A także o innych sprawach…
Chłopiec w czasie podróży nie odezwał się ani razu. Miasto wśród planetoid, świat małych plane-tek, ich osobliwości, drogi i nazwy — wszystko to natychmiast wywietrzało mu z głowy. Teraz nie musi już zajmować się „czymś innym”, jak tego przedtem chciał Adam.
Co zrobi? Przede wszystkim odszuka Bo. Następnie porozmawia z tym oficerem Służby Ochrony Zdrowia, Stewą. Wreszcie pójdzie kręcić zaplanowane na dzisiaj sceny. Różne nieboszczyki, porywacze rakiet, obiektywy fantomatyczne i związane z nimi zagadki przestaną dla niego istnieć. Niech się tym martwią inni. On sam zrobi wszystko, żeby jak najprędzej skończyli ten film. Pomyślał o maleńkiej, tkwiącej w skałach bazie na Ganimedzie i nagle stanęła mu przed oczami twarz matki, tak żywa i bliska, że aż zaciął zęby. Dałby nie wiem co, żeby to już był koniec i żeby znowu mógł usłyszeć jej głos, przytulić się do niej.
— Pole startowe zamknięte — rozległo się w słuchawkach. — Lądowanie zakończone.
— Idź teraz prosto do naszej kabiny — powiedział Adam — i nie wychodź, dopóki po ciebie nie przyjdę. Chłopiec pokręcił głową.
— Muszę znaleźć Bo.
Atelier było puste. Kamery i projektory wyświetlające dekoracje przeniesiono w inne miejsce. Stanęli w drzwiach, które wychodziły na korytarz prowadzący do kabin.
— Nie teraz — rzucił zdecydowanie Adam. — Postaram się wrócić jak najprędzej. Ale do tego czasu musisz siedzieć w kabinie.
— Czy nie rozumiesz, że ja muszę… — zaczął z wyrzutem chłopiec, ale Adam nie pozwolił mu skończyć.
— Teraz musisz zrobić to, co mówię — uciął. — Mogę cię zapewnić, że rozumiem i wrócę najszybciej, jak to tylko będzie możliwe. Wystarczy?