Darek rozchmurzył się. Przedwcześnie. W korytarzu zabrzmiał szybki tupot nóg i do sali ponownie wpadł Werwus. Biegł, zmierzając ku przeciwległemu wejściu, i nieszczęście chciało, że chłopiec znowu znalazł się na jego drodze.
— Tam go nie ma! — pisnął człowieczek. — Znowu tu jesteś?! — natarł na Darka. — Te automaty pętają się po całym tym zwariowanym pudle, które tylko patrzeć, jak rozsypie się na sto tysię-cy śrubek!
W tym momencie zauważył Bo, który — zaskoczony — nie zdążył wleźć za kamerę.
— A ty co tu robisz?! — ofuknął go grubas. — Jeszcze jeden automat!
Wzniósł oczy do góry, ale natychmiast je opuścił, jako że ani przez chwilę nie zwolnił tempa biegu, a na podłodze walały się najrozmaitsze kable.
— Powiedzmy, niezupełnie automat — sprostował łagodnie Bo.
— Cicho bądź, stara konserwo! — zgromił go już od drzwi kierownik produkcji.
Tego było za wiele. Sala rozbrzmiała zgodnym dwugłosem, w którym „cha! cha! cha!” kamerzysty musiało chwilami uznać wyższość histeryczne-go „hi! hi! hi!” przyszłego gwiazdora holowizji. Werwus zahamował raptownie i cisnął im z głębi korytarza:
— Automaty się nie śmieją! Automaty pracują! Przeklęte nieroby!
Wypuściwszy tę strzałę, która zamiast ostatecznie zmiażdżyć parę zuchwalców przyprawiła ich o nowe konwulsje śmiechu, grubas zniknął im z oczu. Skądś, z daleka, dobiegło po chwili cieniutkie:
— Lwizwis! Lwizwis!…
Darek otarł łzy, po czym nagle spoważniał. Przyszło mu na myśl, że filmowcy zdążyli się już zadomowić w tej stacji.
— Jak długo tutaj jesteś? — spytał. Bo wzruszył lekceważąco ramionami.
— Przylecieliśmy przedwczoraj. Lwizwis, Grath, Werwus i ja. No i, rzecz jasna, Sonia. Dzisiaj zabieramy się serio do roboty. Tak przynajmniej zapowiedział Lwizwis.
— Kto to jest?
— Nie wiesz? Główny reżyser naszego serialu. Tylko pierwsze sceny kręcił w jego zastępstwie operator Patka. Z kolei dzieciństwo Soni filmował także ktoś inny. Reżyser postanowił osobiście kierować zdjęciami dopiero od sceny waszego spotkania. Aha — przypomniał sobie — Patki nie będzie.
Darek zmarkotniał. Starszy, dobrotliwy pierwszy operator wytwórni umiał oddziaływać kojąco na stremowanych aktorów, nie mówiąc już o kimś, kto ewentualnie miał dopiero zostać aktorem. W każdym razie chłopiec zdążył się do niego przyzwyczaić.
— Czemu? — spytał smętnie.
— Ma grypę — odpowiedział Bo. — Zamiast niego przyleciał drugi operator, Joe Grath.
Darek odniósł niejasne wrażenie, że wymawiając to nazwisko, Bo Ytterby lekko się skrzywił. Ale mogło mu się tak tylko zdawać. Zresztą po chwili znowu odbiegł myślą od wszystkich kwestii zwią-zanych z jego tak niespodziewaną filmową karierą.
— Czy tutaj naprawdę jest tak dużo automatów? — spytał, odruchowo wędrując spojrzeniem ku nieruchomej postaci z kleszczami zamiast dłoni.
Bo uśmiechnął się.
— Może nie aż tyle, jak to sobie wyobraża Werwus — powiedział pogodnie — ale cała załoga stacji liczy zaledwie kilkanaście osób. To przecież teren budowy. Miasto wznoszą maszyny, a ludzie tylko koordynują i nadzorują ich pracę. Muszą mieć stosunkowo więcej automatów niż ci na Leonardzie czy Błękitnej.
— Błękitna — powtórzył Darek w zamyśleniu. —
Podobno piękne miasto?
Bo pokiwał głową.
— Jak na mój gust za duże. To znaczy wolę ziemskie miasta, jeśli już mają te trzydzieści tysięcy mieszkańców. Ale wszyscy, których tam spotkałem, są Błękitną zachwyceni.
— Byłem na Leonardzie — powiedział po chwili chłopiec.
Mimo woli stanęła mu przed oczami ta podróż z mamą i… ojcem. To było krótko przed jego śmiercią. Ojciec opowiedział mu wtedy historię budowy Leonarda, pierwszego sztucznego osiedla krążącego wokół Ziemi. Zaprojektowano je dla tysiąca mieszkańców. Drugie kosmiczne miasto, Błękitna, powstało już na orbicie wokółmarsjańskiej i stanowiło bazę wypadową na tę interesującą planetę — z jej kopalniami, zdalnie sterowanymi fabrykami, rezerwatami przyrodniczymi i małymi osadami naukowców. Teraz budowano to trzecie, znowu dalej od macierzystej planety ludzi, między Marsem a Jowiszem, czyli w obszarze planetoid. Nie chciano zbytnio zagęszczać przestrzeni wokół Ziemi, tym bardziej że obsługa szlaków rakietowych już. i tak z największym trudem radziła sobie z rosnącym nieustannie ruchem.
— Leonardo, Błękitna… A jak będzie się nazywać to nowe miasto? — spytał Darek, otrząsnąwszy się z niewesołych wspomnień.
— Jeszcze nie wiadomo — odpowiedział Bo. — Na Ziemi rozpisano konkurs na najładniejszą nazwę. Kto wie — uśmiechnął się — może użyczy mu swego imienia któryś z bohaterów naszego filmu? Darek Ryska. Jakby ci się to podobało? Gdzie mieszkasz? Na Darku. Czy może powinno się mówić: w Darku? — zasumował się.
Chłopiec chciał odpowiedzieć, że jeśli księżyc Jowisza może nosić nazwę lo, to aż się prosi, by któryś ze sztucznych satelitów ochrzcić równie lapidarnym: Bo, ale nie zdążył. W korytarzu zabrzmiały zmieszane głosy i po chwili w drzwiach ukazała się potężna sylwetka starszego mężczyzny z bujną siwą czupryną, a za nim… za nim… Krótko mówiąc, za nim kroczyło zjawisko. I to olśniewające.
Złocista blondynka w białej, powiewnej bluzeczce skrojonej w stylu kosmicznym i króciuteńkiej spódniczce. Długie, opalone nogi, o jakich mogą tylko marzyć dziewczęta, które nie wygrywają konkursów na główne role w filmach. Twarzyczka zjawiska miała wyraz podobny do tego, który Darek zapamiętał z wycieczki do muzeum, kiedy to nauczyciele pokazywali im, jak starożytni wyobrażali sobie istoty nieziemskie (oczywiście w innym znaczeniu tego słowa, niż bywa ono używane teraz).
Niewinna buzia — z dużymi, błękitnymi oczami, nieco, ale tylko nieco, zadartym noskiem i wykrojonymi jak u prawdziwej gwiazdy ustami — była już całkiem blisko, kiedy chłopiec oprzytomniał na tyle, żeby dostrzec także innych przybyłych. Za dziewczyną i siwym olbrzymem podążała młoda kobieta oraz wysoki, chudy mężczyzna z rzadkimi, rudawymi włosami. Orszak zamykała dziwnie przygarbiona i niepozorna postać. Był to mężczyzna niezbyt nawet stary, ale o wyblakłej, jakby wymiętej twarzy i smutnych, przymglonych oczach.
— Dzień dobry, Ziemianinie — zabrzmiał przed Darkiem bas należący do siwego. — No, poznajcie się.
Chłopiec przyjrzał się mówiącemu. Spod bujnych, niesłychanie rozrośniętych brwi patrzyły uśmiechnięte, piwne oczy, ich spojrzenie podnosiło na duchu. Śmielej już przeniósł wzrok na anielskie zjawisko. Idący z tyłu zatrzymali się i nastała cisza. Miała oto nastąpić Wielka Chwila, czyli wzajemna prezentacja pary bohaterów filmu.
— Dzień dobry — wykrztusił Darek. Gdy tylko usłyszał swój głos, zrozumiał, że nie stanął na wysokości zadania. Zupełnie jakby w jego gardle zamieszkał młody gawron i teraz akurat postanowił obwieścić światu o swym istnieniu.
Zjawisko uniosło nieskończenie wdzięcznym ruchem prawą rączkę i wskazało chłopca długim, wysmukłym palcem.
— To on? — padło z malowanych usteczek. — Pni… — Temu ostatniemu dźwiękowi towarzyszył gest zgoła nieanielski.
Darek, ściągnięty nagle z obłoków na ziemię, poczuł, że ta ziemia, jeśli można tak powiedzieć o podłodze konstrukcji zawieszonej między Marsem a Jowiszem, usuwa mu się spod nóg. Równocześnie jednak zaczął w nim narastać bunt. „Jeśli ktoś tak wygląda — pomyślał — to ma obowiązek zachowywać się, jakby naprawdę był uosobieniem wszelkich możliwych cnót”.