— Czego chcecie?! — odpowiedział komuś z wściekłością Grath. — Nie mam już nic do powiedzenia. Dajcie mi spokój i trzymajcie kciuki, żebym szczęśliwie dotarł na Ziemię. Kiedy wyląduję w pewnym rezerwacie, dam wam znać, gdzie możecie odebrać dzieci. Jeśli mi się coś stanie, nie zobaczycie ich już nigdy.
— X-1 — tak, to mówił w dalszym ciągu Nerpa — kontrolę lotu przejęła już stacja na orbicie okołoziemskiej. Nie wiem, co oni zrobią, ale twoją jedyną szansą jest oddać nam dzieci zdrowe i całe. Ci z Ziemi nie poinformowali nas, jak zamierzają z tobą postąpić, powiedzieli tylko, że za chwilę przejmą także łączność radiową z twoim statkiem, ale że sami nie będą z tobą rozmawiać. Mówię ci to, abyś nie miał pretensji do nas.
— Mądrze rozegrał — szepnął Adam wprost do ucha Barbary. — Myślę, że teraz już to zrobi…
Barbara spojrzała na niego wciąż jeszcze nieprzytomnym z wrażenia i lęku wzrokiem.
— Tamten już doleciał?
Adam skinął głową.
— Dłużej nie można czekać… O, patrz!
Nerpa zdecydowanym ruchem przesunął dłonią po klawiaturze pulpitu. Niektóre ekrany zgasły. W okienkach czujników drgnęły świecące strzałki. Następnie dyspozytor wyłączył mikrofon i wyprostował się. Chwilę siedział bez ruchu, oddychając głęboko, po czym odwrócił się do stojących za nim ludzi. Byli wszyscy. Barbara, Adam, Lwizwis, Werwus, Mammea, Mykeskes…
Nerpa bezwiednym ruchem przygładził swoje siwe włosy.
— Miejmy nadzieję — powiedział zmęczonym głosem — że trafiliśmy na właściwy moment. Tamten musiał się już zorientować, że Grath stracił osłonę. Nie mogłem tego odwlekać, bo na pokładzie X-1 musiało zajść coś nieprzewidzianego. Inaczej mielibyśmy już wiadomość od…
— Hej, stacja! — ryknął Grath. — Tracę napęd! Stacja! Tu X-1. Jeśli natychmiast nie wyłączycie waszego przeklętego zdalnego sterowania, to… — nie skończył.
Zaklął, po czym ponownie wrzasnął do mikrofonu:
— Tu X-1. Ziemia, czy to wy robicie mi takie kawały?! Odpowiadać!
Cisza.
Joe zerwał się z fotela. Rozejrzał się dziko dokoła, po czym błyskawicznie zlustrował wszystkie po kolei czujniki. Ekrany — czołowy i boczne — patrzyły bezbarwnymi, martwymi tarczami. Były ciemne. Lampki sygnalizacyjne zgasły jak zdmuchnięte. Delikatne drganie przenikające jeszcze przed ułamkiem sekundy ściany i kadłub statku — znikło. X-1 stracił napęd. Stracił także osłonę przeciwradarową i zdolność otwarcia ognia z potężnych miotaczy.
Zamienił się w martwą bezwolną bryłę lecącą z jednostajnym przyspieszeniem w nieskończoność wszechświata…
Darek bardzo ostrożnie wyjrzał zza narożnika. Grath miotał się po sterowni jak oszalały. Biegał od jednego pulpitu do drugiego, walił pięściami w ekrany, tupał, krzyczał, miotał przekleństwa. Wreszcie pojął widać, że w ten sposób nic nie wskóra. Chwilę stał jak skamieniały, po czym nagle rzucił się w stronę przejścia. Zrobił to tak szybko, że chłopiec ledwie zdążył cofnąć głowę i ukryć się z powrotem za framugą. Nie zląkł się jednak. Stan, w jakim znajdował się Grath, musiał paraliżować zdolność logicznego myślenia — nie mógł zauważyć przyczajonego za drzwiami Chłopca. Nie zauważyłby nawet słonia stojącego na dwóch nogach i wachlującego się wyrwaną z korzeniami palmą. A dużej sali, gdzie umieścił swoich więźniów, nie był już w stanie oświetlić. Automaty przestały zasilać energetyczną sieć statku.
— Bo! — wymamrotał Grath przebiegając przez przedsionek.
Potknął się i poleciał kilka kroków do przodu. Darek spostrzegł jednak, że operator nie wypuścił z dłoni miotacza.
— Bo! — powtórzył Joe z wściekłością. — Jeśli podejdziesz, jeśli tylko odważysz się podejść…
Światło latarki przecięło całą salę i zniknęło po jej przeciwnej stronie. Tam musi być korytarz prowadzący do dalszych pomieszczeń statku. Kabin, magazynów, a także… maszynowni. Widać Grath jednak bał się Bo. Bał się, że wykorzysta on fakt pozbawienia X-1 osłony antyradarowej i że podejdzie cichaczem do rufy, a potem przycumuje swoją rakietkę do statku i sam przedostanie się na jego pokład.
Darek zastanowił się, w jaki sposób mógłby wykorzystać ten strach Gratha i możliwość przybycia Bo Ytterby'ego. Jego wzbudzone myśli zaczęły się wreszcie układać — jak rozrzucone klocki, z których trzeba z powrotem złożyć konkretny obrazek. Joe nie zabawi długo w rufowej części statku. Będzie się bał zostawić bez opieki sterownię… I słusznie. Przecież w tej chwili chłopiec mógłby najspokojniej w świecie zająć miejsce w fotelu pilota… Ale co to da? Statek nie ma napędu, a radio milczy. A więc Grath wróci. Co wtedy powinien zrobić Darek? Oczywiście, przejść na rufę. Jeśli Bo naprawdę podejdzie, to z pewnością nie tak, żeby Grath mógł go zobaczyć przez czołowe iluminatory.
Nie minęły nawet dwie minuty, a Grath, klnąc i potykając się w ciemności, z powrotem przeleciał przez salę, omal nie potrącając przytulonego do ściany chłopca. Przewidywania Darka zaczynały się spełniać.
Teraz należało przejść od przewidywań do czynu. Chłopiec nie wahał się już ani chwili. Ruszył przez ciemną salę, starając się tylko okrążyć szerokim łukiem fotel i wycelowane w niego obiektywy. Zmierzał w stronę, gdzie przed chwilą ukazało się światło latarki Gratha. Tam musiało być wejście do dalszej części korytarza.
Trafił bez żadnych przygód. Drzwi były otwarte. Za nimi znajdował się przedsionek, taki sam jak po przeciwnej stronie sali, przed kabiną pilotów.
Chłopiec przebył go po omacku, sunąc dłońmi po ścianie, i dotarł do następnych drzwi, Kiedy nacisnął klamkę, otworzyły się od razu. Zobaczył długi korytarz, w którym, o dziwo, paliły się maleńkie, czerwone lampki. Równym dwuszeregiem ciągnęły się wejścia do kabin, komórki ze skafandrami, wtyczki aparatury łączności i komputera.
Chłopiec przyśpieszył. Znał ten typ statków. Droga na lewo prowadzi do magazynów, agregatów energetycznych i wreszcie do rozrządu fotonowych silników. Na wprost, w głębi, widać już ślepe zakończenie korytarza. Na prawo są automatyczne kuchnie,r przetwórnia odpadków, gabinety medyczne i tak dalej.
Tuż za rozwidleniem dróg — do ściany korytarza przymocowano pionową drabinkę. Tędy szło się do ładowni, gdzie stały zwiadowcze rakiety, jakie każda duża jednostka zawsze zabiera ze sobą, i sondy kosmiczne. Tam także znajdował się awaryjny właz. A obok niego iluminatory, przez które można było oglądać przestrzeń za rufą statku.
Darek ruszył w górę. Klapa w suficie otwarła się lekko i bez szmeru. I tak samo zamknęła, kiedy chłopiec był już piętro wyżej.
Tutaj znowu panowały ciemności. Do śluzy poprzedzającej awaryjny właz było jednak blisko. Chłopiec szedł śmiało, na wszelki wypadek wyciągając przed siebie rozczapierzone dłonie. Po niespełna minucie stał już przed owalnym ilumina-torem, obok pancernych drzwi zabezpieczonych potężnymi zamkami.
Ujrzał gwiazdy. Ten widok dziwnie dodał mu otuchy. Świeciły jak drogowskazy, było w nich coś, co przypominało lampy wytyczające drogę do domu:
W pewnym momencie któraś gwiazda nagle zga-sła! Potem druga. Trzecia… Równocześnie ta, która zgasła pierwsza, zapłonęła znowu swoim złotym, miniaturowym ognikiem.
Jeżeli statek jest uszkodzony, jeżeli z jakichś powodów urządzenia nie działają — jedynie tak, dzięki gasnącym gwiazdom, poznają piloci próżni, że w ich sąsiedztwie znajdują się inne pojazdy lub stacje.
Tuż obok wielkiego X-1 czaiło się więc coś, co mogło być tylko drugim statkiem. Cichym, nie oświetlonym, pozornie martwym… Ale tylko pozornie. Bo żaden naprawdę martwy obiekt nie zdołałby utrzymać tej samej szybkości, co rakieta, nawet idąca chwilowo z wyłączonym napędem. Nie potrafiłby tak zgrabnie zachodzić od tyłu. Jak dziki kot zbierający się do skoku.