Chwilę panowała pełna napięcia cisza.
— Nikt przecież o niej źle nie mówi — odezwal się w końcu pojednawczo Darek. — Ale sam wiesz, że ona potrafi zalać człowiekowi sadła za skórę.
— A kto nie potrafi? — zareplikował bez przekonania Marek.
— Wzięło go — zaopiniowała tonem wyroczni Anną.
Brat spojrzał na nią nieżyczliwie, Darek postanowił jednak nie dopuścić do rozpętania się nowej burzy.
— Ona naprawdę jest bardzo ładna — powiedział miękko.
— Nie tylko ładna! — zakrzyknął z determinacją Marek. — Ona ma charakter!
— Co do tego — szepnęła zjadliwie Anna — nikt nie żywi najmniejszych wątpliwości. Zależy tylko jaki…
— Nie mów tak — wkroczył raz jeszcze Darek. — Właściwie bardzo mało ją znamy. Anna zjeżyła się jeszcze bardziej.
— Więc ty także jej bronisz? — parsknęła. — Po: ty m r co wygadywała? Wiecie, lećcie do niej obaj. i padnijcie na kolana. Proście, żeby które-goś wybrała. Niech każe wam się pojedynkować… albo przywieźć z innej galaktyki smoka z dwudziestoma głowami, który żywi się wyłącznie sałatą. No, na co czekacie?!
Wyrzuciwszy to z siebie, zakręciła się w miejscu i wpadła do windy, pozostawiając obydwu chłopców w stanie lekkiego oszołomienia.
— No i po co to było? — burknął półgłosem Marek.
— Pójdę za nią— rzucił obojętnie jego towarzysz.
Marek patrzył na niego chwilę.
— Masz siostrę? — spytał.
— Nie.
— No, to się nie dziw. W gruncie rzeczy bardzo się kochamy i nie chciałbym… nie chciałbym… — zmieszał się nagle.
— Pójdziesz do Soni? — spytał szybko Darek.
— Pójdę — odpowiedział cicho zapytany. — A ty?
— Ja?… — Chwila zastanowienia, która poprzedziła to słówko, była stanowczo zbyt krótka, żeby mówiący zdołał wymyślić coś nowego. — Ja pojadę na górę…
Stojąc już w kabinie windy, Darek spostrzegł, że brat Anny odprowadza go wzrokiem. Przyszło mu na myśl, że te białe jak śnieg zęby Marka nie są znowu aż tak bardzo za duże, tylko po prostu duże. Może pod wpływem tej właśnie myśli — nagle, niespodziewanie dla samego siebie — uśmiechnął się do niego serdecznie. Marek natychmiast zrewanżował się takim samym uśmiechem. Następnie z widoczną ulgą odwrócił się i pomknął z powrotem w stronę lądowiska.
Nerpa na widok chłopca krzyknął głośno:
— Hura!
Anna, siedząca na kolanach ojca, skrzywiła się.
— Nie mogłem was przywitać na dole — powiedział dyspozytor — za to mam dla ciebie wiadomość…—zawiesił głos.
Darek spojrzał na niego niezbyt przytomnie. Anna zsunęła się z kolan ojca i ostentacyjnie skierowała całą swoją uwagę na dyspozytorski pulpit.
Pochyliła się, jakby któraś z drgających czarnych i czerwonych strzałek kiwnęła na nią palcem.
— Nie jesteś ciekaw? — spytał Nerpa. Chłopiec oderwał wzrok od czarnej grzywki i bąknął:
— Ciekaw? A tak, oczywiście…
— Jutro przylatuje z Ziemi statek, który zabierze stąd Bogena i Gratha. Byłby już dzisiaj, gdyby nie to, że na Marsie zatrzymał się jeden dzień dłużej. Specjalnie, aby wziąć na pokład kogoś, kto przybył aż z Ganimeda. No?
Darek zmarszczył czoło. Z Ganimeda?… — Pewien pracujący tam naukowiec doszedł do wniosku, że może się wyrwać na kilka dni, żeby obejrzeć filmowe popisy swojej pociechy…
— Mama! — krzyknął Darek. — Hura! W tym momencie, jakby tylko czekali na ten właśnie okrzyk, do dyspozytorni wpadli Lwizwis i Werwus. Głos Darka jeszcze dzwonił wśród ścian kopulastej sali,
— Brawo! — pisnął grubas. — Tak, hura! Hura! Będziemy kręcić! Film jak złoto! Bomba! Sensacja!
— Posłuchajcie, dzieci — zadudnił bas Lwizwi-sa — to naprawdę dobry pomysł…
— Dobry?! — oburzył się Werwus. — Cudowny! Genialny! Olśniewający! Posłuchajcie tylko — zapiszczał, zamykając w zachwycie oczy. — Precz z robotami! Precz z fikcją! Tylko prawda! Wasza historia! Przybycie! Lot Darka! Bogen! Budowa na planetoidach! Fantomatyka! Obiektywy! Grath! Porwanie! Ocalenie! Bohaterstwo! Miłość!…
Umilkł dla zaczerpnięcia tchu. Słuchający dotąd w milczeniu Nerpa uniósł głowę i spytał:
— Miłość także?
Uśmiechnął się nieznacznie, zerkając w stronę czarnej grzywki, spod której w 'tej chwili w ogóle nie było widać ciemnych, lekko skośnych oczu.
— Oczywiście! — odpowiedział natychmiast Werwus. — Chłopiec! Dziewczyna! Wspólne przygody! Wspólna praca!
— Co wy na to? — mruknął dyspozytor. Pytanie było zbyteczne. Darek, półprzytomny z przerażenia, cofał się drobnymi kroczkami. Nie ulegało wątpliwości, że najchętniej sam zamieniłby się teraz w planetoidę, i to planetoidę szybującą możliwie najdalej stąd, nawet gdyby miało mu to grozić rozsadzeniem na proszek. Jeżeli chodzi o Annę, to spod jej grzywki, z której nagle zrobiła się prawdziwa grzywa, nadal nie było nic widać. A trudno zgadnąć, co ktoś myśli, kiedy patrzy się tylko na jego włosy, choćby nie wiem jak czarne i zmierzwione. Nagle spod tej grzywki łypnęło jedno dziwnie lśniące oko.
— A sceny, które nakręciliście, dotychczas? — spytał ciekawy dziewczęcy głosik.
Werwus machnął ręką. Na jego twarzy rozlał się wyraz skrajnego obrzydzenia.
— Precz! — zakrzyknął. — Do kosza! Zapomnieć! Po co fikcja, kiedy prawda jest lepsza?! Ba!!!
Ten ostatni wykrzyknik zabrzmiał jak wystrzał z ciężkiego działa. Darek aż podskoczył. Może właśnie ten ruch sprawił, że nagle odzyskał przytomność umysłu, czemu dał natychmiast wyraz, puszczając się pędem w stronę drabinki. Sekundę później stał już na pomoście.
— Anno! — krzyknął rozpaczliwie — Uciekajmy!
Dziewczyna nie pozwoliła sobie powtarzać tego dwa razy. Natychmiast zapomniała, że jest śmiertelnie obrażona, uśmiechnęła się przelotnie do ojca i wymijając osłupiałego Werwusa, który niezdarnie próbował zastąpić jej drogę, wzięła nogi za pas,
— Hej! — zawołał za nimi zdumiony Lwizwis. To wołanie pozostało jednak bez echa.
— Dokąd? — spytała krótko Anna, gdy stali obok siebie w kabinie windy unoszącej ich w górę. Chłopiec zaczerpnął głęboko powietrza i po chwili mógł już odpowiedzieć:
— Kiedyś ktoś zapraszał mnie na spacer do ogrodu…
Sala widokowa z przeźroczystą ścianą i dzisiaj tonęła w mroku. Tak samo ogród. Niewidoczne lampy chowały się wśród krzewów i drzew. Ale niewielkie drzwi w pancernej szybie stały otworem.
W ogrodzie pachniały kwiaty. Nie było wiatru, brakowało brzęczenia owadów, ale na płatkach kwiatów zatrzymały się kropelki rosy, w których tu i ówdzie migotało odbicie złotego światła dalekich gwiazd. Czerń przestrzeni międzyplanetarnej rozjaśniały czerwonawe smugi padające z ilumina-torów. W tym najdziwniejszym parku człowiek po raz pierwszy w swych dziejach mógł stanąć bez skafandra i kasku, oko w oko — z kosmosem. A równocześnie ani na moment nie przestawał być naprawdę u siebie.
Przeszli kilkanaście metrów szeroką, wysypaną żwirem alejką i skręcili w boczną dróżkę. Otoczyły ich wysokie, kwitnące azalie, spoza których dobiegał szmer fontanny. Zapach stał się ciężki, słodki, tłumiący oddech.
Zwolnili i szli obok siebie, nie odzywając się. Darek co chwilę podnosił głowę i wodził wzrokiem po obrzeżach gwiezdnych konstelacji, po płonącej biało Drodze Mlecznej, wyszukiwał podobne do ślimaków morskich galaktyki. Najjaśniej świeciła jedna gwiazda, nisko nad horyzontem. Nad horyzontem, to znaczy tam, gdzie kończył się park, a zaczynała próżnia. Ale nie była to wcale jakaś specjalnie wielka czy potężna gwiazda. Tyle że najbliższa i własna. Słońce.