Dróżka rozszerzyła się, tworząc okrągłą polankę, przez którą, pomiędzy omszałymi kamieniami, przepływał strumyk. Spośród kamieni wychylały łodyżki kępy niezapominajek. W zakolach ścieżki stały niskie drewniane ławki.
Skierowali się ku najbliższej z nich i usiedli. Od bujnych zielonych krzewów wionęło przyjemnym chłodem. W parku było bardzo ciepło. A panująca dokoła czerń wydawała się czymś najzwyczajniej-szym w świecie, jakby cienistym miejscem w ziemskim ogrodzie, w samo południe upalnego, czerwcowego dnia.
Siedzieli w milczeniu obok siebie, kiedy w głębi ścieżki ukazały się dwie ciemne sylwetki, niższa i wyższa. — Popatrz, są tutaj — powiedziała Barbara.
Adam zaśmiał się cicho.
— Zajęli najlepszą ławkę — stwierdził z uznaniem, ale i z odrobiną zazdrości.
— Jest przecież miejsce. — Darek, żeby zamanifestować swoją dobrą wolę i wielkoduszność, przesunął się o centymetr bliżej Anny. Ta ani drgnęła.
Barbara podziękowała i usiadła na skraju ławki. Pomiędzy nią a Darka wcisnął się z niejakim trudem Adam. I znowu zapadła cisza.
— Gdzie Sonia? — spytała po dłuższej chwili Anna.
Było to powiedziane bardzo uprzejmym tonem, odrobinę nawet zbyt uprzejmym. Darkowi w każdym razie wydawało się, że naprawdę to pytanie miało być sformułowane nieco inaczej. Na przy-kład: „Jak to się stało, że wielka gwiazda pozwoliła oddalić się swej wiernej opiekunce?”
— Powinnaś spytać swojego brata — odpowiedział Adam. — Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby za chwilę na tej ławeczce zapanował prawdziwy tłok.
— Tak? — zdziwiła się grzecznie Anna. — Naprawdę?
— Jest jeszcze druga ławka — mruknął chłopiec.
Roześmieli się wszyscy. Nagle Darek umilkł i zamyślił się. W pewnej chwili potrząsnął głową.
— Pięknie tu — powiedział z westchnieniem. — Wiecie, kiedy siedziałem przed tymi obiekty wami…
— Wtedy także było pięknie — podchwycił niespodziewanie ostrym tonem Adam.
Chłopiec spojrzał na niego zdumiony. Reporter był jednak zbyt wzburzony, żeby to zauważyć.
— Popatrz — zatoczył ręką szeroki łuk, którym objął ogród, stację i wszystkie gwiazdy, nie wyłączając najdalszych. — Popatrz — powtórzył. — Zacząłeś mówić o swoich przeżyciach w świecie sztucznych marzeń. Bo fantomatyka to furtka do takiego właśnie świata. A teraz spójrz wokół siebie. Co widzisz? Darek rozejrzał się. Jak to; co?
— To wszystko — powiedział dobitnie Adam — to nic innego, jak właśnie marzenia. Z tą drobną różnicą, że prawdziwe i że spełnione. Tak, marzenia, One są człowiekowi potrzebne jak chleb i woda. Od tysiącleci człowiek marzył o sprawiedliwości, o ładzie i dobrobycie na swojej ojczystej planecie, a równocześnie zawsze większość ludzi pracowała i cierpiała, żeby te marzenia zrealizować. No i stało się… chociaż trwało to tak długo. Już nasi praprzodkowie marzyli o gwiazdach, a dzisiaj mamy je na wyciągnięcie ręki. Spójrz na ten ogród. Czy aby dokonać podboju kosmosu, ludziom potrzebne są kwiaty? No?
— Nie… — wymamrotał niepewnie Darek — ale…
— Nieprawda — uśmiechnął się znowu Adam. — Właśnie, że potrzebne. Bo także i ten świat, tutaj, musi być taki, żeby chciało się w nim pomarzyć… A wy właściwie, co teraz robicie? — zagadnął podstępnie.
Darek naburmuszył się. Uznał, że stryj już dość długo przemawia tonem nauczyciela tłumaczącego coś szczególnie tępemu uczniowi. Uniósł głowę i rzucił obojętnym tonem:
— O ile się nie mylę, a nie sądzę, abym się mylił, to samo, co wy. Adama zamurowało.
— Darek! — powiedziała z wyrzutem Barbara. Adam zaśmiał się głośno.
— Co zrobić, kiedy on ma rację — rozłożył bezradnie ramiona. — Chodźmy stąd, moja droga — podał Barbarze rękę, którą ta z pewnym ociąganiem przyjęła. — Zostawmy ich samych… Chciałem ci tylko powiedzieć — odwrócił się jeszcze raz do Darka — żebyś nie zawracał sobie głowy podróżami do nierealnych światów. Niech licho porwie całą fantomatykę! Wszystko, co mamy, zawdzięczamy marzeniom i pracy. Marzenia są zawsze piękne. Ale sens mają tylko takie, po których chce się człowiekowi zakasać rękawy, żeby je zrealizować. Choćby to miało nastąpić dopiero za sto czy tysiąc lat. W ten sposób powstawały dzieła tak wielkie i piękne, jak Leonardo, Błękitna i miasto, które buduje ojciec Anny. Lub jak chociażby ten ogród tutaj. I jak przyszłe miasta wśród gwiazd, których jeszcze nie znamy, ale do których prędzej czy później dotrzemy. Bo przecież marzymy i o nich, prawda? No, cześć, dzieci, zagadałem się na śmierć. Niech wam się dobrze marzy… — zakończył zupełnie innym, żartobliwym tonem.
Następnie wziął Barbarę pod ramię i pociągnął ją za sobą. Niebawem zniknęli oboje za kępą aza-lii.
Na placyku przez dobrą chwilę rozbrzmiewał jedynie szmer strumyka, Wreszcie Darek poczuł, że nie może już dłużej milczeć. Pomyślał, pomyślał, po czym powiedział coś zupełnie zdumiewającego:
— Żeby mnie palili, gotowali, wyżymali, darli na strzępy, a potem kleili i polewali smołą, nie chcę mieć już nic wspólnego z żadnym filmem. Nie, i już!
Czarna grzywka uniosła się odrobinę. W stronę chłopca strzeliło nieodgadnione spojrzenie skośnych, lekko przymrużonych oczu.
— To chciałeś mi powiedzieć? — spytała dziewczyna jakimś dziwnym tonem.
Darek doszedł do wniosku, że upał — panujący w ogrodzie — staje się nie do zniesienia. I dlaczego najcieplej musi być akurat w okolicy jego twarzy?
Zastanowił się. Nie nad upałem. I nie nad tym, co naprawdę chciałby powiedzieć. To przecież wiedział aż nazbyt dobrze. Tylko…
Spojrzał wprost na Annę, jakby oczekując od niej pomocy. Dziewczyna jednak milczała. W jej oczach odbiły się gwiazdy, niby w kropelkach rosy błyszczących na liściach i kwiatach tego naj-niezwyklejszego ze wszystkich parków. Przyjrzał się tym gwiazdom i nagle wyrzucił z siebie z determinacją:
— Wcale nie to. Co mnie obchodzi film! Ja… ja… Do licha! Przecież wiesz, co chciałem ci powiedzieć!