Выбрать главу

Dla tego drugiego, nocnego Trudnego; istniało bowiem dwóch Janów Hermanów: nocny i dzienny – i inne były ich myśli, inne strachy. Teraz, o zmierzchu, dokonywała się niedostrzegalna metamorfoza: pewne rzeczy szły pod powierzchnię, pewne wynurzały się ponad. Z powrotem usiadł w fotelu i nałożył okulary; przesunął czułymi opuszkami palców po chropowatej powierzchni okładki Księgi: poczuł lekki dreszcz, niczym od pochłonięcia drobnej różnicy elektrycznych potencjałów. Trudny sprzed zachodu słońca by go nie poczuł. Zaś ten nomy r miał już na końcu języka ciepły szept: „Moja…" -jakże dziecinny, jakże, w gruncie rzeczy, śmieszny; wszak jeszcze nawet nie wiedział, co Księga zawiera, nie otworzył jej. Ale w tej chwili zawartość nie miała znaczenia. Księga znaczyła samym swym istnieniem: oto jest starożytna skarbnica zapomnianej wiedzy. Oto jest hibernatuum przedwiecznych prawd. Oto jest symbol; nocą i dla dziecka – promieniujący mocą doprawdy magiczną. Niemal to czuł, niemal słyszał przez swędzącą skórę. Dzierżę w swych dłoniach magiczny artefakt. Magia jest dookoła, magia jest we mnie. Noc.

Z kłódką poradził sobie scyzorykiem. Odłożył ją potem na stolik delikatnie, niczym bezcenny odłamek helleńskiej ceramiki, a nie kawał zardzewiałego żelaza. Wciągnął powietrze i otworzył Księgę. Martwe światło żarówki padło na pożółkłe stronice.

Łacina. Nie znał łaciny. Pomyślał, czy by się z tym nie przejść do księdza Franciszka, ale zaraz inna myśl przesłoniła tamtą: Nie zdradzać się! Nie ujawniać! Nie pokazywać Obcym! Cóż jednak sam pocznie z tymi starymi tekstami, jednym w hebrajskim, drugim w łacinie, jednako nieodczytywalnymi? Ostrożnie przewracał grube strony. Oczekiwał prymitywnego druku – a to mimo wszystko pismo ręczne, benedyktyńska kaligrafia. Oczekiwał jakichś ilustracji, ozdobnych inicjałów, iluminacji na marginesach – nic z tego: nagi i surowy ciąg niezrozumiałych słów.

Zadzwonił telefon.

Wstał, odebrał.

–  Trudny.

–  Dobrze, że cię złapałem. – To Janos.

–  Co się dzieje? Kontrolerzy się pospieszyli?

–  Nawet mi o tym nie przypominaj!

–  Więc co?

–  Słuchaj, ty znasz niejakiego von Faulnisa?

–  Kogo?

–  Peter Unalus von Faulnis, SS-Standartenfuhrer. – Pierwsze słyszę.

–  Zatrzymał się tu na święta. Przejazdem z Berlina.

–  Cóżeś taki zastrachany? Skąd on jest, z Sicherheitsdienst? Hę?

–  Powiedziałem ci, skąd on jest z Berlina. Niech cię nie zmyli jego ranga; chociaż my obaj pułkownicy, ja mu mogę co najwyżej buty polerować. Generalmajor mało facetowi do dupy nie wlazł. Słyszysz mnie, Trudny? Mówi się, że on ma chody u samego Himmlera.

–  Kto, ten von Faulnis? – Jan Herman zdjął okulary, podrapał się w brew. – No dobrze, rozumiem, że zostaliście nawiedzeni przez jakąś szarą eminencję na pielgrzymce prosto z Wolfsschanze… Ale co mnie do tego?

Janos żachnął się.

–  Co jemu do tego!? A myślisz, że dlaczego do ciebie dzwonię? Otóż robię za posłańca: niniejszym zapraszam cię na śniadanie ze Standartenfuhrerem Peterem von Faulnisem. Jutro, w głównej sali Royalu. Dziewiąta trzydzieści. Łeb ci ukręcę, jeśli się spóźnisz.

Trudnego zatkało.

–  Żartujesz – sapnął.

–  Ta, pewnie, żartuję, a jakże…! Trudny, ja cię proszę, powiedz mi szczerze: o co tu idzie?

Trudny przedreptał do fotela i zwalił się weń, razem z telefonem; otwarta Księga znajdowała się już na zewnątrz jego spojrzenia: nastąpił niespodziewany powrót dziennego Jana Hermana.

– Nie znam tego człowieka. Nigdy w życiu o nim nie słyszałem. Boję się, Janos, że ktoś mnie podłożył.

–  Kto?

Trudny przeczesał szybko pamięć.

–  Ostatnio był taki jeden podporucznik ze sztabu…

–  Nazwisko!

–  Hoffer bodajże. Wanny Generalmajora.

–  Hoffer… zapisałem, sprawdzę. Nikt więcej?

–  Wszystko jak zwykle. Wiesz, jak to jest. Nikt nie wybiera sobie wrogów. Mhm, nie masz jakichś podejrzeń, co też ten piesek Reichsfuhrera SS może ode mnie chcieć?

–  Mam cię jeszcze bardziej wystraszyć?

–  Nic nie powiedział?

– Powiedział, żebym cię umówił na śniadanie z nim. Nawet nie pytałem, dlaczego przyszedł z tym do mnie. Z takimi ludźmi lepiej nie mieć za wiele do czynienia. Obiecaj mu wszystko, co będzie chciał, przytakuj i płaszcz się, i spieprzaj stamtąd najszybciej, jak będziesz mógł. Do jasnej cholery, Trudny, ty jesteś Polak!

–  No tak. Rzeczywiście. Gute Nacht.

Poszedł powiedzieć to żonie. Smażyła farsz do pierogów.

–  Co? Idziesz w Wigilię na śniadanie z jakimś esesmanem?

–  Daj spokój, Viola, nie mogłem przecież odmówić…

–  Myślałby kto, jaki bezradny…!

Skończyło się na obustronnej irytacji. Złapał się na tym, że myśli o Violetcie jako o kolejnej przeszkodzie w prowadzeniu interesów. Rozwścieczyło go to jeszcze bardziej. Położył się spać w paskudnym nastroju. Śniło mu się, że dokonuje gwałtu na pozbawionej twarzy kobiecie. Rano obudził się z niejasnym poczuciem winy. Spojrzał na Violę, która stała przy oknie, odwrócona plecami, z nagimi rękoma założonymi ciasno na piersi, nieco zgarbiona, zapatrzona w ponurą biel cichej ulicy.

–  Wigilia.

–  Wigilia – odszepnęła.

–  Nie jestem dobrym człowiekiem.

–  Daj spokój.

Stęknął, wygrzebał się spod kołdry, podniósł, przeciągnął; podszedł do żony od tyłu, nie objął jej jednak. W pokoju było cieplej, niż myślał, stary piec dobrze ciągnął -chociaż rozespany, Trudny nie czuł chłodu.

–  Coś ci powiem – nachylił się nad nią, zbliżył usta do jej ucha, przesłoniętego czarnymi, splątanymi włosami; wciągając powietrze, wciągnął jej zapach: pachniała snem. Zmysł węchu Jana Hermana więcej ważył w proporcji do pozostałych jego zmysłów, aniżeli u innych ludzi; niektóre chwile, niektóre wrażenia – pamiętał wyłącznie poprzez ich aromat, a przecież nie jest łatwo zapamiętać kształt, kolor i fakturę zapachu.

–  Daj spokój – poruszyła lekko głową, jakby chcąc odsunąć się od niego, z czego ostatecznie zrezygnowała, wybierając bezruch i pasywność.

–  Ja wkrótce oszaleję, Viola.

Informacja była w tonie głosu, jakim to wypowiedział.

Obróciła się w miejscu i spojrzała mu w oczy, nagle niemal wciśnięta w jego ramiona, zmuszona przez tą nachalną bliskość do narzucenia swej twarzy konkretnego wyrazu – wybrała gniewną konfuzję.

–  Znowuż się Słowackiego naczytałeś?

–  Muszę cię ostrzec.

Znała go na tyle dobrze, by nie kontynuować kpin w obliczu braku jakiejkolwiek reakcji na pierwszą.

–  Przed czym? Odwrócił wzrok.

–  Przeczuwam… przeczuwam zmianę.

–  Od kiedy to właśnie ty jesteś od przeczuć? Janek! -pchnęła go w pierś. – Mów, jeśli coś wiesz! – Już się bała. już strach drgał w jej głosie. – W coś ty się znowu wpakował?

– Nie wiem. Nie wiem, co to jest. – Złapał ją i pociągnął na łóżko; nie szamotała się bardziej niż zwykle: obserwowała jego twarz, sztucznie martwą. – Są takie poranki kiedy się budzisz i wystarczy, że raz wciągniesz powietrze, a już z całą pewnością wiesz, iż wkrótce nadejdzie burza. – By nie patrzeć jej w oczy, obserwował swoją lewą dłoń, wędrującą powoli po unoszących się i opadających piersiach Violetty. – To jest ten ucisk w uszach, to oczekiwanie na grzmot.

–  Grzmot, co?

–  Cicho, cicho.

–  Co w Wigilię, to przez cały rok…

–  Cicho.

–  Ty przecież zawsze byłeś szalony.

A potem już nic nie powiedziała, bo nie lubiła słów; jej skłonność do ponadnormalnego rozwijania w sobie emocji czasami objawiała się katatonicznym spokojem na zewnątrz.

W miłości cielesnej był Trudny zaskakująco mało egoistyczny: nierzadko przyjemność większą od własnego zadowolenia sprawiała mu świadomość rozkoszy ofiarowywanej kobiecie. Ponieważ był tym, kim był – sam sobie tłumaczył to dominacją innej swej wady: żądzy władzy -oto bowiem dzierżył wszak ponad tą kobietą władzę ustępującą jedynie władzy strachu i cierpienia. Bywały takie wieczory, gdy dostrzegał w lustrze tylko despotę i nikogo innego. Widział wówczas w swym spojrzeniu ową żądzę tak wyraźnie, jak widzi się ból i rozpacz.

Ujrzawszy Standartenfuhrera SS Petera von Faulnisa, Jan Herman Trudny natychmiast zrozumiał, iż spotkał w nim swego duchowego bliźniaka.

–  Herr Trudny.

–  Herr Standartenfuhrer.

Mieli własny stolik w zwierciadlanej sali Royalu; von Faulnis czekał przy nim na Trudnego. Kiedy tak Trudny szedł przez salę, zaledwie w jednej trzeciej zapełnioną hotelowymi gośćmi oraz gośćmi gości, gładko ogolony, gładko zaczesany, arogancko wyprostowany i arogancko ponury, wciśnięty w swój najlepszy, bo najnowszy, ciemny garnitur – naprawdę czuł na sobie te wszystkie ich spojrzenia, niczym dotyk wilgotnych palców starego człowieka; macały mu twarz, naciskały na potylicę. Szedł za kelnerem, na żadne nie odpowiadał. To oczywiste, że brano go za Niemca; jednakże i tak stanowił jeden z nielicznych wyjątków od obowiązującej męską część klienteli reguły munduru. Ale umiał to znosić, miał wprawę. Standartenfuhrer wstał na jego widok. Ukłonili się sobie. Kelner podsunął Trudnemu krzesło. Siadając, wymienili ponad stolikiem obleczonym śnieżnobiałym obrusem suche ćwierćuśmiechy.

– Cieszę się, że przyjął pan moje zaproszenie. – Ja też.

Był o kilka lat młodszy od Jana Hermana, a przynajmniej na takiego wyglądał. Nie różnili się wzrostem, lecz von Faulnis był znacznie szczuplejszy, a ponadto był blondynem o suchej, kościstej twarzy obdarzonej bardzo ostrymi rysami i nie nosił wąsów – podczas gdy twarz Trudnego zdradzała azjatyckie pochodzenie niektórych jego przodków. I o ile o Polaku nie dałoby się powiedzieć, że jest otyły, o tyle o Niemcu każdy by rzekł, iż to człowiek po prostu chudy. Jakiekolwiek fizyczne ich powinowactwo nie wchodziło w grę.