Выбрать главу

Kelner przyjął zamówienia i zniknął. Trudny nalał sobie do literatki wody mineralnej. Von Faulnis położył dłonie na blacie, charakterystycznym gestem opierając symetrycznie nadgarstki o jego krawędź; Janowi Hermanowi skojarzyło się to z modlitewnym skupieniem chirurga przed skomplikowaną operacją.

–  Herr Trudny – zaczął esesman, mierząc interlokutora jasnym wzrokiem spod lekko pochylonego wysokiego czoła. – Ja nie jestem tym, za kogo mnie pan bierze.

Trudny uniósł brwi. Von Faulnis skrzywił się lekceważąco. – Zapewne już panu powiedzieli. Ważniak z Berlina. Ma plecy. Ciemne, ciemne sprawy. Ahnenerbe.

–  Co proszę? Dziedzictwo przodków…? Standartenfuhrer dla zaznaczenia cudzysłowu uniósł pusty kieliszek.

–  Zbadać przestrzeń, ducha, dzieło i dziedzictwo północnej rasy indogermańskiej.

Trudny przestraszył się, że zostanie wciągnięty w dialektyczną dyskusję o ideologii nazizmu.

–  Obawiam się, że niestety… Von Faulnis zamachał ręką.

–  Nie, nie, nie… To nieważne, niech pan się nie przejmuje sloganami, to tylko farba. Nie zamierzam o poranku świątecznego dnia zanudzić pana na śmierć.

Dobrze wiedzieć, sarknął w duchu Jan Herman, opróżniając literatkę.

–  W takim razie…

–  Chwilę. Nie tak szybko. Najpierw ja powiem parę słów, potem pan. – Esesman na powrót ułożył swe dłonie na stole. – Słyszał pan o astrologu Fiihrera? Na pewno; każdy słyszał. No i co pan myśli? Że Fuhrer wariat, prawda? Proszę nie zaprzeczać, to naturalne. Sam zresztą tak myślę. Darujmy sobie teatr. Ale dlaczego wspominam o tym astrologu? Otóż jest to bodaj najbardziej rzucający się w oczy dowód na religijną wręcz wiarę Wodza w istnienie i realną potęgę sił nadprzyrodzonych. Nie jedyny bynajmniej; spójrz pan na Hakenkreuz, co to niby jest, jeśli nie symbol magiczny, gammadion? On wierzy w magię, wierzy w wielopoziomowość i wzajemne przenikanie się światów widzialnego i niewidzialnego, wierzy w…

–  W noc – mruknął Trudny.

Von Faulnis cmoknął, przytakując.

–  Otóż to. Dobrze pan to ujął. Ładny skrót myślowy. Poetycki. Skąd to, z Baudelaire'a?

–  Może. Nie wiem, nie pamiętam.

–  Ma pan rację, Adolf Hitler wierzy w noc. Ale nie oszukujmy się, nie jest to nic innego, jak właśnie wiara, ślepa, pusta i bezmyślna. Jemu trzeba kuglarskich sztuczek, ciemnych słów, wielkich idei w atmosferze gotyku. Nie dla niego matematyka. Pan nie czytał Mein Kampf, nie mylę się? Nie czytał jej nikt, kto nie musiał. Lecz poznałby pan przynajmniej powierzchnię umysłu Wodza. To niewydarzony grafoman, który dorwał się do dowodzenia armiami. Miałem okazję wielokrotnie z nim rozmawiać, więc wiem. On nawet nie myśli jak normalny człowiek. Ale, jak mówią, pokrętne są sposoby, w jakie ujawnia się Boża wola. Nie raz już z błędnych przesłanek wyciągnięto słuszne wnioski. Taka też jest geneza mojej grupy. Nie mówię w tym momencie o Ahnenerbe, bo to jedynie przykrywka; sam Himmler przecie to po prostu niespełniony mason, gnostyk, kabalista, jakiś mistyczny różokrzyżowiec. Mówię o kilkudziesięciu młodych, inteligentnych ludziach, obdarzonych wolą i sceptycyzmem na tyle silnymi, by oprzeć się na nich wbrew opinii ogółu. Jest to pionierskie przedsięwzięcie. Nie było dotąd w historii podobnego zespołu dysponującego bezwarunkowym wsparciem całego aparatu państwa, i to potężnego przecież państwa, obejmującego niemal całą Europę. My mamy możliwości, mamy okazję, mamy motywację. Pojmuje pan, panie Trudny?

–  Mój dom – rzekł Trudny.

Von Faulnis, nie unosząc z blatu ręki, rozpostarł dłoń o długich, kościstych palcach; był to gest uspokajający, łagodzący, a zarazem wyrażający dominację pułkownika nad jego rozmówcą.

–  Pana dom. Tak. Ja tu jestem przejazdem, nieoficjalnie. Nie prowadzę żadnego dochodzenia z ramienia Grupy. Po prostu… usłyszałem, iż wspominał pan o dosyć ciekawych doświadczeniach związanych z tym budynkiem; a znam jego historię. To są plotki i nie zainteresowałyby mnie, gdyby nie udział w niej elementu żydowskiego. A że działam prywatnie, nie stosując się do kodeksu Grupy, mogę sobie pozwolić na pewien margines dowolności. Rozmawiałem z ludźmi i zapewne miło będzie panu usłyszeć, iż nie posiada pan opinii panikarza, łatwo ulegającego omamom i dającego wiarę opowieściom rodem z prasy brukowej. Toteż tym bardziej jestem zaciekawiony. Pozwoliłem sobie zaprosić tu pana, bym mógł mu bezpośrednio zadać owo pytanie: Czy to prawda?

–  Co konkretnie?

–  Duchy mówiące w jidysz. – Jemke – warknął Trudny.

–  Aha.

–  Ale on był pijany!

–  To mój siostrzeniec, on zawsze jest pijany. Myśli pan, że dlaczego zatrzymałem się właśnie w tym mieście? Nie pozwolę wysłać go na front, on ma duszę samobójcy. Sprawy rodzinne, wie pan.

–  Nie wierzę.

–  Co?

–  Och, tak, z pewnością rzeczywiście jest pańskim siostrzeńcem, Herr Standartenfiihrer. Ale ja nie wierzę, iż słowa tego alkoholika wystarczyły, by zainteresował się pan tą sprawą. W czas wojny liczba obserwowanych przez wiarygodnych świadków zjawisk ponadnaturalnych jest wielokrotnie większa, aniżeli w czas pokoju. Żeby pan słyszał, jakie historie opowiadają sobie żołnierze w okopach!

–  Pan walczył.

–  Dwudziesty. Esesman przytaknął.

–  Czerwona zaraza - przekrzywił lekko głowę. – Tak sobie pomyślałem, ujrzawszy pana.

–  Szeregowcem, szeregowcem byłem.

–  Proszę mi powiedzieć: czy to prawda? Jan Herman milczał.

–  Pan się zastanawia, czy mi nie skłamać, panie Trudny. Już wiem, że to prawda. Proszę mi powiedzieć: co więcej?

–  Nie ma niczego więcej.

–  Ależ jest, jest.

–  Skąd pan to wie, Herr Standartenfiihrer? Nie od Jemkego, nie od niego. Pan wiedział wcześniej. Skąd?

–  To nie ma znaczenia. To nie ma najmniejszego znaczenia, panie Trudny. Czekam na pana słowa. Pańska kolej. Pan mówi. Dom.

Jan Herman rozmyślał nad ceną kłamstwa. Wysoka, wysoka. Nie rozumiał sytuacji, nie rozumiał von Faulnisa. To było coś spoza jego świata, z jeszcze ciemniejszego zewnętrza aniżeli megaserce. Rozmawiali po niemiecku, a odnosił wrażenie, iż von Faulnis posługuje się prócz tego jakimś tajemnym metajęzykiem, międzysłownie przekazującym Trudnemu informacje, których on nie potrafi zrozumieć. Ta Grupa, die Gruppe… Z niewiadomych przyczyn złowrogo mu to brzmiało.

–  Ja każę rozstrzelać pana i pańską rodzinę, panie Trudny – wszeptał się uśmiechnięty Standartenfuhrer w sinusoidalnie rozedrgane milczenie Jana Hermana. -Myśli pan, że dlaczego tak swobodnie z panem konwersuję? Dlaczego nie boję się w dyskusji z panem dopuścić zdrady? Bo pan jesteś nikt. Bo pan jesteś mięso. Bo ja pana mogę jak tego robaka… Czyżby dał się pan zmylić? Ależ, mój drogi panie Trudny, pan i ten defraudant Janos jesteście jedna wielka kupa gówna. Ja mam władzę zesłać was do ostatniego kręgu piekieł szybkim pociągnięciem pióra. Mam tę władzę. Pan to widzi, pan to wie, pan nie jest głupi, panie Trudny. O, zbliża się nasze śniadanie. -Skinął na kelnerów. – Niech pan nie robi takiej miny. A zatem? Jak będzie? Czekam.

12.

Koń miał katar.

–  Nie zbliżaj się do mnie, jeszcze się zarazisz. Co za cholera wściekła…!

–  Leczony tydzień, nie leczony siedem dni.

–  Powiedz mi w takim razie co ja z nim robiłem, że trzyma mnie już dzień dziesiąty, a?

–  Zaraziłeś się po raz drugi.

–  Od kogo?

–  Co, nigdzie się stąd nie ruszasz?

–  Jeśli nie muszę. – Koń, zapatrzony spode łba na zaśnieżony doszczętnie świat za oknem, głośno wysiąkał nos; mieszkał na drugim piętrze i z okna gabinetu widział spory fragment przedmieścia. – Mróz i Szwaby. Tu mi dobrze.

–  Pantoflarz się z ciebie zrobił.

–  A z ciebie, Janek, kto? Zdrajca?

Ten pokój był dokładnie taki, jakim go sobie Trudny przed wizytą wyobrażał: ciasny, zagracony, zapapierzony, pogrążony w chaosie porozkładanych wszędzie książek.

Sam Koń także zgodny był z wizerunkiem z wyobraźni Trudnego: chudy, przygarbiony, o faktycznie końskiej szczęce. Tyle że cokolwiek wyłysiał. Głos mu nieco zachrypł, może od choroby, może od nazbyt wielu opróżnionych szklanic owocowo-drożdżowego destylatu. – Odbiło ci?

–  Rzadko wychodzę, ale co nieco słyszę. Mówi się o tobie. Nie jesteś w tych gadkach Rejtanem.

–  A kim?

–  Ani Wallenrodem.

–  Weź się odwal z łaski swojej.

Trudny siedział w kulawym fotelu, wciśniętym między nie domkniętą szafę, a piramidę czterech walizek różnych rozmiarów, ułożonych większa na mniejszej; spoglądał na Konia spacerującego za sztukowanym herbacianym stolikiem biurkiem i nie widział kolegi z wojska, ale już niemal zupełnie obcego człowieka. Mimo niewielkich zmian w jego wyglądzie. Mimo pozornej beztroski w rozmowie. Źle się tu czuł. Koń patrzył na niego z góry, mówił z góry – i nie dało się stwierdzić, czy darzy Trudnego sympatią, czy też go nienawidzi.

–  Ja tu przyszedłem rady zasięgnąć.

–  Rady? Rady? W jakiej niby sprawie?

–  Wierzysz w duchy?

–  Do czego ta aluzja?

–  Do niczego. Pytam się.

–  Nie, nie wierzę.

–  To dobrze. Ja też nie. Widziałem je i słyszałem.

–  Hę.

Koń zaprzestał wreszcie perypatetycznych ćwiczeń i przysiadł przed biurkiem, na postawionym do góry dnem koszu na śmieci. Trudny odwrócił wzrok, opuścił powieki, przesłonił twarz dłonią. Bolała go głowa. Był dwudziesty szósty, druga po południu, szaro pod szarym niebiem; za parę godzin w jego domu zjawi się Standartenfuhrer SS Peter von Faulnis. Jan Herman miał za sobą bardzo przykrą, bardzo smutną rozmowę z żoną i kłótnię z niemal całą zjednoczoną rodziną. W końcu wszakże udało mu się wyprawić ich wszystkich na drugi dzień świąt do Starowieyskich, zapłacił jednak za to wysoką cenę.