Выбрать главу

–  Głupotę właśnie powiedziałeś.

–  Fakt. Ale… szczerze: ja nic nie wiem o takich ruchach. Nie doszło mnie. Doszło mnie natomiast, panie Trudny, o jakimś berlińskim dygnitarzu, który podejmował pana w miejscu publicznym chlebem i solą. Czy też pan jego. O co w tym chodzi?

–  O nic. On trup. Pofatygował się do mnie z wizytą i wynieśli go już nogami do przodu. Serce najpewniej.

–  Oj, w niebezpiecznej okolicy pan mieszkasz, w niebezpiecznej. Będą przez ten zgon jakieś kłopoty?

– To się zobaczy. Na razie mnie nie zgarnęli. On tu ponoć był prywatnie.

–  I prywatnie się z panem spotykał?

–  Aha. Ty, Grzeczny, pamiętasz, co Siwy mówił? No więc to się rozchodzi. Nawiedzony dom, pojmujesz? A to dzielnica pożydowska. Esesman był mistyk. Szło mu, zdaje się, o seans spirytystyczny czy coś w tym stylu.

–  Poważnie?

–  A coś ty myślał? Że Hitler człek zdrowy na umyśle? Oni tam wszyscy mają szajbę nielekką. Astrologia, te rzeczy. Suń się, ksiądz idzie.

Drugą rozmowę przeprowadził przez telefon, po powrocie do domu.

–  Janos?

–  Spokojnie, dobre wieści mam.

–  No słucham.

–  Z von Faulnisem nie będzie problemu, Berlin to tuszuje, nie chcą afery. Przyjechał, umarł, koniec, sprawy nie było. To ich wewnętrzne perturbacje, akurat dla nas szczęśliwe.

–  Żadnego śledztwa?

–  Żadnego. Zresztą i tak byłbyś poza podejrzeniami.

– O?

–  Zanim zabrali ciało, Geider-Miiller zlecił sekcję i po tej sekcji definitywnie odechciało im się spekulacji. Otóż, wyobraź sobie, kroją go, otwierają mu klatkę piersiową… i co widzą?

–  No co?

–  Ano nic!

–  Jak to: nic?

–  Nic! Mówię przecież: nic. Pustka. Zero.

–  ???

–  On tam w środku nic nie miał! Ani serca, ani płuc, ani jelit, ani w ogóle niczego. Pytanie zatem nie jest o to, w jaki sposób on umarł, ale w jaki sposób żył. Ciężko oskarżyć o zabicie trupa, chociażby to było atrapowe oskarżenie i sprawa ukartowana. Coś takiego nie przejdzie nawet w Guberni. Von Faulnis nie żyje, bo nie może żyć. Gdyby nie setki świadków, wątpiliby nawet w to, że przyjechał tu o własnych siłach. Z medycznego punktu widzenia on od początku był chodzącym trupem. – W balona mnie robisz.

–  No wiesz!

–  No jak to, co za bajki…

–  Żadne bajki!

–  Ale ja śniadanie z nim jadłem! Pożarł przy mnie pół kilo sałatki! To gdzie on to sobie wrzucał? W gębę, a potem przelatywało mu prosto do tyłka? Co, wylali może tam z niego podczas sekcji flaszkę bordeaux? A że oddychał, to sam widziałem. Przecież rozmawiałem z nim! Ty zresztą też! Proszę cię bardzo, Janos, wydaj choć pół dźwięku, nie wciągając przy tym powietrza do płuc!

–  A czego ty, do cholery, chcesz ode mnie?! Ja ci tylko przekazuję wyniki sekcji! Nie ja go kroiłem! Specjaliści raport napisali. Mam go przed sobą i stoi tu jak byk…

–  Dobra już, dobra, przepraszam.

–  Mhm. Jest też druga wiadomość. Pamiętasz, rozpytywałeś się o jakiegoś Żyda, na którego pół roku, rok temu byłby specjalny nakaz.

–  No i?

–  Mam na liście kilkadziesiąt osób. Tak jak chciałeś, wykluczyłem tych, którzy dotąd trafili na przesłuchania, a także niewykształconych, co to ani me, ani be. Zostało dziewięć pozycji; na jedną z nich – chodzi mianowicie o niejakiego Szymona Sznica – wystawiła zlecenie właśnie Ahnenerbe, za pośrednictwem berlińskiego Gestapo. Zadzwoniłem do nich, ale to straszna biurokracja, zaczęli mnie odsyłać jeden do drugiego, i w końcu wyszła z tego taka kołomyja, że zaczęło wyglądać, jakby Sznica zażyczyła sobie do tego muzeum, czy co to ma być, jakaś nigdy nie istniejąca jego sekcja. Pieczątki są, podpisy są, wszystko jest, tylko nie ma realnego zleceniodawcy. Zbitek cyfr i liter: podwydział podwydziału podwydziału jakiegoś innego podwydziału, który sam już znajduje się gdzieś na manowcach hierarchii instytutu. Niczego więcej się nie dowiedziałem, bo nagle wszedł mi na linię wściekły generał, o którym w życiu nie słyszałem, i zaczął się dopytywać, czego też chce od Ahnenerbe Standartenfuhrer intendentury Waffen-SS z jakiegoś zadupia w Guberni.

– No cóż, zawsze to coś. Aha, co się tyczy owych nieścisłości w dokumentach, które…

–  Tak?

–  Zająłem się już tą sprawą.

–  Dzięki. Wielkie dzięki. Kiedy będziemy się mogli spotkać?

–  Trzydziestego. Przedzwoń wcześniej do firmy. Muszę już kończyć.

Przerwał rozmowę drugą, by móc rozpocząć trzecią.

–  Janek?

–  Mhm?

–  Powiedz mi.

–  A gdybym dał ci słowo…

–  Nie.

–  To są brudne sprawy; sama byś wolała…

–  Naprawdę nie ma znaczenia, co ja bym wolała. Muszę już wiedzieć.

–  Tak.

– A więc?

–  Był tu pewien Niemiec. Esesman z Berlina. Szantażował mnie i Janosa. Nie żyje już.

–  Czy…

–  Nie, nie.

–  Ja przecież czuję, że się wykręcasz.

–  Prawdę ci powiedziałem.

–  Wierzę. Ale to nie o to chodzi. Nie chodzi nawet o tamten dzień.

–  Nie rozumiem.

–  Proszę cię.

–  O co mnie prosisz?

–  Żebyś się wycofał.

–  Z czego? Z interesów?

–  Ja… nie wiem. Jest coś takiego… Myślisz, że nie widzę? Próbujesz przede mną ukryć… Przyznaj się!

–  Co niby próbuję ukryć? Mhm?

–  Nie wiem!

–  Uspokój się.

–  Jestem spokojna. To wszystko przez ten dom. Nie powinniśmy się tu byli przeprowadzać.

–  Być może.

–  Nie być może, tylko na pewno! Czy ty wiesz, że Konrad wciąż myszkuje po strychu? Jeszcze następnego trupa znajdzie. No, co się śmiejesz? To nie jest śmieszne.

–  Nie dajmy się zwariować. Nie można przecież kierować się w życiu wyłącznie przeczuciami i złymi snami. Daleko byśmy w ten sposób nie zaszli.

–  O, dobrze, że mi przypomniałeś. Krystian i Lea mieli jakiś koszmarny sen. Rano byli zupełnie roztrzęsieni, Krystian jeszcze płacze.

– A cóż takiego im się śniło?

–  Nie powiedzieli mi. Chcieli porozmawiać z tobą, ale już cię nie było. Są jednak święta, Janek, mógłbyś jakoś bardziej…

–  Wiem, wiem, przepraszam. To przecież nie wychodzi z moich zamierzeń, ja tego nie planowałem. I czy ja wymyśliłem Hitlera? Czy ja wymyśliłem wojnę?

–  Nie dramatyzuj.

–  Ech, w cholerę z tym wszystkim…

Przyszła Lea; Krystian się gdzieś ukrył i nikt go nie widział od dłuższego czasu. Lea przez blisko kwadrans chodziła w tę i we w tę po całym gabinecie, wspinała się na fotele, stukała o grzbiety książek i popatrywała na Trudnego, gdy on nie patrzył. Zajęty był sprawdzaniem rozliczeń kwartalnych. Lea stopniowo coraz bardziej zbliżała się do jego biurka, nerwowo skręcając w palcach rąbek spódnicy.

–  Tato?

–  Mhm?

–  Muszę… muszę ci powiedzieć, że my nie możemy już wychodzić z domu.

–  Co?

–  Nie wolno nam.

–  Komu?

–  Mnie i Krystianowi.

–  Coś takiego. Nie wolno wam wychodzić. No chodź, usiądź tu. No. Nie wolno wam. A powiesz mi, kto tego zabronił? Mama?

–  Niee.

–  Nie mama?

–  Nie. Ona nic nie wie. To tobie mamy powiedzieć.

–  Znaczy: ty i Krystian.

–  Aha. Ale on jest tchórz i się boi.

–  Czego się boi? Mnie?

–  Ee, nie. Tylko…

–  Tylko co?

–  Bo to były takie straszne-straszne-straszne potwory. I one powiedziały…

–  Śniły wam się potwory?

–  No?

–  Powiem ci na ucho.

–  Słucham, słucham. Au! Nie ciągnij tak!

–  One przyszły w nocy. Przyszły do naszego pokoju i powiedziały, że jeśli choć rękę wystawimy poza próg domu, to się nam stanie jakieś takie coś, jak panu Fąfałnicowi, i że od tego umrzemy, umrzemy na pewno, i że ty wiesz, i żeby tobie powiedzieć, i potem nagle się zrobiły takie straszne-straszne-straszne-straszne, i Krystian zaczął płakać, bo on jest tchórz, i…

–  Zaraz, zarazi Dzisiaj w nocy się wam to śniło?

–  Ale, tato, ale nie, to nie był sen, one naprawdę przyszły i…

–  Słuchaj, Lea, ty sobie tego nie wymyśliłaś, prawda?

–  Taato…!

–  Dobrze, dobrze. Powtórz, proszę, nazwisko tego pana, któremu one już zrobiły… jakieś takie coś. Jak on się nazywał?

–  Fąfałnic.

–  Krystian też je widział i słyszał?

–  Aha.

–  A właściwie jak one wyglądały? Wiem, że strasznie, ale jak?

–  Noo, o, tak, tak jakoś…

– Wiesz co, ty mi je lepiej narysuj. Siądź sobie tutaj, masz papier i ołówek, i rysuj. O, widzisz. Ja tu będę pisać, a ty będziesz rysować.

Ale nic nie pisał. Pomimo nie zapadłego za horyzont zimowego słońca, ogarnęła Trudnego miękka i wilgotna ciemność nocy. Fąfałnic, von Faulnis. Nie mogły, po prostu nie mogły o nim wiedzieć. Gdy się im to śniło – nawet ja nic o wypatroszeniu Standartenfuhrera SS jeszcze nie wiedziałem. Jakże brzmiało tłumaczenie Rosenberga słów wyszeptanych przez ducha? Gospodarzowi… że to dla mego… Dla mnie. Śmierć von Faulnisa. Duchy tego domu potrafią dokonywać rzeczy niemożliwych – lecz przecież już wcześniej zdawałem sobie z tego sprawę: ściana, megaserce, strych. Zabiły Standartenfuhrera, a teraz szantażują mnie śmiercią moich dzieci. Znam już groźbę zawartą w tym szantażu, nie wyjawiły mi jednakże jego celu. Co takiego mam uczynić w zamian za darowanie życia Lei i Krystianowi? I owo uczucie: że jestem w tej historii postacią zaledwie trzecioplanową. Ahnenerbe. Die Gruppe. WerYIIMoeErde. „Niedawno. Osobowy. Interferencje. Niewytł. stabil." Te książki… Te żydowskie sieroty… Mordechaj Abram, który ukrywał u siebie – który ukrywał u siebie Szymona Sznica; tak, ja to czuję, to zbyt wielka zbieżność, by miała się okazać pustym przypadkiem. Szymon Sznic – jego notatnik, jego Księga. Że też nie mogę się z nikim podzielić całą tą historią, rozłożyć jej ciężaru na kilkoro umysłów. Bo w samotności – czuję, jak ogarnia mnie noc. Ale nie mam wyjścia. To z pewnością jest szaleństwo. To jest szaleństwo ponad wszelką wątpliwość – niestety, pozostaje przy tym również rzeczywistością. Strzelają do mnie. Mówią z powietrza. Pokazują na jawie koszmary. Więżą dzieci. Zsyłają noc. Ta gra mnie przerasta. Nie dla mnie napisano tę sztukę, moja rola nieznacząca, umrę w drugim akcie. Boże mój, co ja mogę? Co ja mogę? Tylko posłusznie wyczekiwać na rozkazy z zaświatów. A potem posłusznie je wykonać. Nic więcej, nic mniej. Ze mnie jest jednak dzienne zwierzę, w nocy ślepe i bezradne, nie odróżniam dymu od kamienia, możliwości od niemożliwości. Mają mnie na haczyku, złowiły Jana Hermana Trudnego.