Выбрать главу

–  Co?

–  Skończyłem już. – I?

Brodacz zamknął brulion, wyprostował się, a ręce złożył na kolanach; wyglądał na cokolwiek zmieszanego. Jan Herman z własnej inicjatywy podniósł się i zgarnął notatnik ze skrzynki. Usiadłszy z powrotem, natychmiast schował go do teczki. Żyd popatrywał na to bez wyrazu w wielkich, ciemnych oczach. Dopiero w tym momencie Trudnego uderzyła niesamowita wręcz oschłość, suchość ruchów mężczyzny; on właściwie sam z siebie w ogóle się nie poruszał: sytuacja nim poruszała – był jak ciecz, zawsze spływająca w najniżej położone miejsce, wypełniająca naczynie, metamorficznie dostosowująca się do jego kształtu, ale sama w sobie martwa i nie przybierająca form oryginalnych. Identycznie ów Semita – entropia nie miała doń dostępu: kroki zawsze o najstosowniejszej długości, zawsze minimalne drgnięcia głowy, zawsze najpłytsze z możliwych łuki podnoszonych i opuszczanych z konieczności rąk. Nawet wtedy, gdy przewracał strony czytanej księgi – nawet w tym rytuale nie był ani odrobinę hojniej szy w gestach.

–  Bardzo mi przykro, ale to są zapiski szaleńca.

–  Mhm?

–  Bez sensu.

–  Mnie nie chodzi o ich sens; mnie idzie o ich treść. Co mianowicie ten szaleniec tam napisał?

Żyd nie tracił energii także na jałowe spory.

–  On wierzył w czary – odrzekł. – Wierzył, że sam jest w stanie… potrafi je czynić. Miał księgę…

–  Tak…?

–  Miał księgę, w której zawarto opis tych czarów. To bardzo stara księga; średniowieczny odpowiednik tego jego notatnika. Inny szaleniec, przed wiekami, zapisywał w niej własne uwagi podczas swej pracy nad… zaklęciami.

–  Szymon Sznic.

–  Co?

–  Szymon Sznic. Tak najprawdopodobniej nazywał się autor pamiętnika, który pan właśnie przeczytał.

–  Nie żyje?

–  Sznic? Dlaczego?

–  Czas przeszły.

–  Ach – Trudny wzruszył ramionami. – Nie wiem. Chyba. No, co on jeszcze tam zapisał?

–  Dużo rzeczy, ale mówię panu, że to są majaczenia szaleńca. Czego pan właściwie chce? Pan mi powie, bo nie rozumiem.

Noc, pomyślał Jan Herman, noc.

–  Chcę wiedzieć wszystko o tych jego czarach. A im bardziej to szalone, tym lepiej.

Żyd zaśmiał się cicho.

–  Pan też w nie wierzy.

–  Gadaj.

–  On zamierzył sobie zostać nadczłowiekiem.

Trudnego zatkało. – Hę?

–  Tak się wyraził w jednym miejscu. W innym, że bogiem. W innym, że diabłem. To był szaleniec, szaleniec.

–  I co, został nim?

–  To w ogóle jest mętna historia. Sznic najwyraźniej gdzieś się ukrywał, był zamknięty w jakimś pomieszczeniu, nawet dosyć szczegółowo je opisał. Przeprowadzał tam bliżej nie sprecyzowane eksperymenty podług notatek owego średniowiecznego wariata. Potem coś mu przeszkodziło… niejasne to. Zresztą, kontynuuje w ten sposób tradycję: sam wszak klnie i pomstuje na swego poprzednika, że nie pozostawił wielu konkretnych wskazówek.

–  A te, które pozostawił?

Żyd podniósł wzrok na Trudnego. Niezdrowe, rozpełgane światło lampy naftowej nadawało skórze jego twarzy barwę starego pergaminu.

–  Pan ma tę drugą księgę?

–  Bo co?

–  Ma pan? Ma?

–  Załóżmy.

–  Czego pan tak naprawdę chce? Trudny się wściekł.

–  Chcę wiedzieć! – warknął. Brodacz milczał i milczał.

W końcu wyciągnął do Trudnego rękę.

–  Proszę mi jeszcze na chwilę podać ten zeszyt. Jan Herman zawahał się, ale sięgnął do teczki.

Żyd zabrał się do systematycznego kartkowania; w jego trakcie rzucił:

–  Ma pan coś do pisania? Trudny wyjął pióro i notatnik.

Chwilę potem Żyd odnalazł właściwą stronę.

–  Izaak Goldstein. Złotnik zresztą. Nie ma ulicy, ale numer domu dwadzieścia dwa. Był wdowcem, był stary. Brak dalszych szczegółów.

Trudny zanotował.

–  Kto to, ten Goldstein? Brodacz uśmiechnął się szyderczo.

– Jak to kto? Kabalista, rzecz jasna. To on dał Sznicowi Księgę. Chciałeś wiedzieć, więc wiesz; a teraz idź do niego, no idź do niego, nadczłowieku.

16.

Pierwszy raz zdarzyło mu się znaleźć w dzielnicy żydowskiej, gdy miał pięć czy sześć lat. Ojciec, Paweł Trudny, musiał tam mieć widocznie coś do załatwienia – zabrał syna, bo tego dnia wszędzie go ze sobą zabierał. Był środek lata, upał straszliwy, wszystko płonęło białym słońcem. Spocona rączka Jana Hermana wyślizgiwała się z ojcowej dłoni. Pamiętał ten pot i gorąc, i jasność, i po prawdzie niewiele więcej. Te najstarsze, dziecinne wspomnienia – one zazwyczaj jeśli w ogóle zachowują się w pamięci dorosłych, to jako luźne impresje, wsparte na jednym silnym, jaskrawym szczególe, z całą resztą wtłoczoną w blade tło: szczegół je przytłacza, ale jedynie dzięki temu szczegółowi jeszcze istnieją, ocalały jako przypadkowy ersatz samych siebie. Bo zazwyczaj – zazwyczaj są to detale zgoła idiotyczne. Pierwszy swój pocałunek pamiętał Trudny przez upokarzające wspomnienie bolesnego ucisku na pęcherz, wypełniony dwoma litrami lemoniady, którą wypił w ramach szczeniackiego zakładu na pół godziny przed przydybaniem w ciemnym zaułku piegowatej Jaśki. Zaś moment, w którym śmierć w postaci zrykoszetowanej kuli z karabinu żołnierza cesarza Franciszka Józefa ominęła go o pół cala – moment ten zaginął w mgielnej otchłani bezpamięci Jana Hermana zupełnie; pamiętał on natomiast, niby wiernie, nie bardzo odeń odległy w czasie, a pozornie absolutnie pozbawiony znaczenia, wypadek podczas nauki jazdy na rowerze, kiedy to spadł zeń, boleśnie się tłukąc, stoczył do rowu i stamtąd zobaczył snop promieni zachodzącego słońca przestrzeliwujący przez wciąż obracające się koło wywróconego roweru, niebo było jasne, słońce czerwone, szprychy migały w szalonej karuzeli, a pomiędzy nimi migotał miękki, pastelowy blask zasypiającego wieczoru. To pamiętał. Ale nie śmierć brata. Nie jego pogrzeb. Z całego pogrzebu – tylko tego cmentarnego kruka, w którego cisnął kamieniem, nie trafił, a ptaszysko sfrunęło nań z wysokości w straszliwym kontrataku morderczego dzioba, brudnych szponów i czarnej chmury gorącego, cuchnącego pierza; wtedy mały Jan Herman się rozpłakał. I ten płacz pamiętał. Dzięki krukowi. Bo gdy trumna z wtłoczonym w nowiutki garniturek ciałkiem Jana Gustawa znikała w ziemi – nie było żadnego kruka, żeby uwiecznić ową chwilę w umyśle Trudnego. Jakiż jest klucz, podług którego przebiega ta selekcja? Czy w ogóle istnieje takowy? Nie ma pewności. Nie sposób znaleźć reguły. Być może błąd leży w założeniu: reguły dzieciństwa nie przystają do reguł czasu dorosłości. Ale Trudny w to nie wierzył. W tej kwestii, jak rzadko, skłonny był zaakceptować władzę przypadku, tego brudnego pomagiera Pana Boga, pomniejszego serafina obdarzonego Janusowym obliczem oraz imieniem, które jest kłamstwem. Dlaczego Jan Herman zapamiętał te parę sekund wyjścia z katedralnego cienia bramy w upał zatłoczonej ulicy dzielnicy żydowskiej? Dlaczego właśnie te parę sekund, a nie inne? Dlaczego zapamiętał je w taki, a nie inny sposób? Zobaczył tych ludzi, zobaczył ich w ruchu, usłyszał ten język, mowę tajemną otaczającą go zewsząd głośnym przypływem – lecz wszystko to poszło w tło. Bo tylko jedna myśl, jedno wrażenie, jeden detal ostał się do dziś jednako jasny i wyraźny: nie zwerbalizowane zdumienie, nie wyartykułowany, lękliwy nieco, dziecięcy podziw – ile tu życia…! Ile życia w nich…! Jaka energia, jaka siła, jaka moc przez nich przepływa…! Teraz, dorosły, wiedział, że wspomnienie, przechowywane przez te wszystkie lata, samo z siebie rozrosło się, rozdęło, bezkształt-nie wypęczniało i absurdalnie wyolbrzymiło ową myśl, przelotną obserwację, nic więcej; nie był jednak w stanie Przezwyciężyć potęgi tysiące i tysiące razy powtarzanej retrospekcji. Nazbyt wielka pozostaje ponad ludźmi władza skojarzeń. Mówił: Żydzi – myślał: życie.

Szedł podwórzami getta. Widział tylko śmierć.

Oczywiście – była noc.

Grążel i Paniebuda zostali za murem, przykazał im czekać do świtu; oni byli na wszelki wypadek, do ugadanią strażników, których wszystkich znali z imienia, albo do dania w łeb komu trzeba, gdyby było trzeba. Trudny poszedł sam. Sam z Księgą. Dźwigał Księgę pod pachą, zawiniętą w czarne płótno. Cały też był ubrany na czarno – w starym płaszczu, spodniach, skórzanych rękawiczkach, a i noc była czarna, chmurna.

Szedł, a gorący oddech zamieniał się w parę przed jego twarzą. Stąpał z przesadną ostrożnością: tu, w getcie, po prawdzie nie musiał się niczego bać – nie chadzały tędy niemieckie patrole, nie wyłapywano w jego granicach przypadkowych przechodniów. Śnieg skrzypiał Trudnemu pod podeszwami. Szedł podwórzami, a śnieg zalegający na podwórzach getta był dziwnie płytki, błotnisty i brudny. Na zewnątrz – na zewnątrz dzieci lepiły zeń śnieżki.

Teraz, w środku nocy, cóż mógł Jan Herman zobaczyć, jeśli nie śmierć? I słyszał ją – w ciszy – i czuł – w mrozie, który zabija zapachy. Myślał, że nikogo nie spotka, lecz nie docenił panującego w getcie przeludnienia. Raz się nawet potknął o starca zamarzającego w milczeniu pod podwórzową szopą na węgiel. Mrok zalegał ciężki, tłusty, stężały i wciąż tężejący od rosnącego zimna; chwilami Trudny posuwał się naprzód niemal po omacku.

Grążel opisał był mu całą drogę z dokładnością aż przesadną. On znał Izaaka Goldsteina; znał wszystkich złotników, jubilerów, właścicieli lombardów i paserów w mieście. Bandyci, bandyci – myślał o Grążlu i Paniebudzie Trudny; a przecież sam był nikim innym, jak paserem właśnie, i prowadził swój nielegalny interes na nieporównanie większą skalę. Skąd wziął chociażby te wanny dla Generalmajora? – wszak nie wyprodukował ich we własnej manufakturze. Nocą nie tylko wszystkie koty są czarne.

Rozpoznał cegielne rumowisko. To ta brama. Wszedł, zastukał do drzwi. Nic. Zastukał głośniej. Obudziło się niemowlę, dzieci zaczęły krzyczeć:

– Mamełe! Tatełe!

Skrzywił się wbrew woli. Od pewnego czasu jidysz przyprawiał go o zimny dreszcz strachu. Sięgnął do kieszeni, gdzie miał kartkę z nabazgraną pospiesznie wiadomością od Grążla. Tymczasem wewnątrz szczęknęło jakieś żelastwo i drzwi, okrutnie skrzypiąc, uchyliły się na dwa palce.