Выбрать главу

– No i okazuje się, że sprzedałeś mi o wiele więcej, niż ja kupiłem – wymamrotał Trudny w słuchawkę.

Musiała spotkać Janosa w Berlinie jakaś przyjemna niespodzianka, był bowiem w wyśmienitym humorze.

–  Przyjacielu, to się nazywa wolny rynek.

–  Nie jesteś w stanie tego wyjaśnić, prawda?

–  Ależ Hermanie, mój drogi, ja jestem tylko pośrednikiem. Podobnie jak ty.

–  W takim razie mógłbyś mi przynajmniej znaleźć poprzednich lokatorów tego domu.

–  Hę, dziwne masz zachcianki. Na co ci oni? Trudny spróbował z innej beczki:

–  Coś ci powiem, Janos – zaczął z westchnieniem, odchylając się w swym fotelu za biurkiem i gapiąc ślepo w sufit: – Wczuj ty się w moją sytuację. Dopiero co wprowadziłem się do tego domu. Okolica bezludna, ni żywego ducha, wszystkich przecież wywieźliście. A tu trup na strychu. Żona mi wmawia, że na pewno jest ich tam więcej. Rozumiesz, że niby mieszkamy pod cmentarzem. Nie wygląda to najsympatyczniej, przyznasz chyba.

Standartenfuhrer zaśmiał się gromko, aż coś zajodłowało w słuchawce.

–  Człowieku, toż to proste: trafił ci się nawiedzony dom! – I ponownie w śmiech. – Nie czujesz tego dreszczyku? Takich atrakcji nie da się kupić za żadne pieniądze!

–  Ty co, znowu się zakochałeś?

Rozmowa skończyła się wymianą anegdot na temat wampirów, białych dam poszczekujących zabytkowym żelazem na blankach zamków, wilkołaków wykradających matkom dzieci i uprowadzających je do opuszczonych budynków, tudzież na temat satanistycznych praktyk żydowskich kabalistów.

Było już za późno na wyprawy do dawno nie odwiedzanych znajomych z czasów młodości; wrócił do domu. Zdażył akurat na moment odjazdu wozu, który dostarczył był zapas węgla do pieca. Konrad z Kazkiem od Garbusa zwalali go do wnętrza piwnicy przez otwarte okienko. Pracowali szybko, zagarniając łopatami kanciaste bryły czerni z oślepiająco białego w świetle naddrzwiowej lampy, grubego dywanu śniegu. Trudny pomachał Złotemu Dziadowi, który kulił się na koźle oddalającego się wozu, tak zakutany w przeróżne stare futra i wełniane szale, że wystawał mu na mróz jedynie wielki, czerwony nochal i siwe krzaki brwi. Konradowi Jan Herman obiecał przysłać kogoś do pomocy, żeby zdążyli z robotą przed godziną policyjną, bo nierozsądnie jest pozostawiać na noc nie zabezpieczony węgiel -minerał ten charakteryzuje się, zwłaszcza zimą, niewytłumaczalną tendencją do niepostrzeżonej dematerializacji.

W domu, gdy tylko minął mu krótki atak kataru, uderzył Trudnego w nozdrza ostry aromat świeżej farby. Remont budynku wszedł w fazę końcową. Jan Herman słusznie przewidział sfinalizowanie całości robót renowacyjnych jeszcze przed Wigilią; w styczniu przyjdzie czas na wszelkiego rodzaju poprawki, doprawki, korekty i uzupełnienia; elewacją zajmie się w lecie albo i jeszcze później -nie zależało mu na zewnętrznych oznakach zamożności. W rzeczy samej zależało mu na czymś wręcz przeciwnym. W salonie Krystian i Lea z kilkudniowym wyprzedzeniem ubierali choinkę; aby mogli sięgnąć do szczytu tego potwora, dziadek przyniósł im z pakamery drabinę. Siedział teraz w fotelu z nie zapaloną fajką w ustach i dyrygował wnukami, które nie zwracały na jego zalecenia najmniejszej uwagi, pochłonięte kolejną kłótnią na zrozumiały jedynie dla nich temat. Nikt z nich w ogóle nie spostrzegł zaglądającego przez drzwi Trudnego. W kuchni, co prawda, został on zauważony, lecz zaraz potem wygnany przez żonę i matkę, doskonale zgodne w kwestii jego absolutnej nieprzydatności do jakichkolwiek domowych prac. Zaszył się w gabinecie, zachachmęciwszy wpierw wypełnioną w jednej czwartej butelkę starego rumu.

Siedział w głębokim, skórzanym, czarnym fotelu, podarowanym mu przez Janosa na czterdzieste pierwsze urodziny, wąchał farbę, pił rum i myślał. Chcąc nie chcąc, przechodził dziś przez hol i koło schodów dziesiątki razy: to miejsce stanowiło przecież centrum, wszechoś domu. Za każdym razem wzrok mimowolnie odbiegał mu w bok, w sześcian powietrza przed ostrzelaną ścianą. Raz nawet wszedł w ten wycinek przestrzeni i chwilę stał tam nieruchomo, a jego klatka piersiowa zajmowała w tym czasie to samo miejsce, co owo nie mające prawa istnieć megaserce. Myślał, że w ten sposób przezwycięży strach, ale nic z tego. To nie takie proste.

W ogóle nie przyszło mu do głowy podważać wiarygodność świadectwa własnych zmysłów, nie postało mu, że mógł paść ofiarą jakiejś halucynacji, że po prostu dostał zwidów i omamów, że sobie to wymyślił, zasugerował czy wreszcie dokonał aktu autohipnozy, o których to ewentualnościach był wszak doskonale poinformany jako czytelnik przedwojennych gazet, lubujących się w penetrowaniu ponurych odmętów wszelakich spirytualizmów, metem-psychoz, duchowych doświadczeń czy psychicznego magnetyzmu. Okrutna realność owego megaserca, ostra, twarda, ogłuszająca dotykalność tego przedmiotu – jeśli przedmiotem można je zwać – wykluczała podobne przypuszczenia. Tamto wydarzenie nie miało nic wspólnego ze snem. W istocie stanowiło jego zaprzeczenie.

Świetnie sobie potrafił wyobrazić Siwego wychodzącego nocą do łazienki i spostrzegającego megaserce. Siwy cofa się w otwartych drzwiach, wyjmuje z walizki pistolet, uspokaja oddech i wygląda ponownie. Megaserce nie znika. Co wtedy robi Siwy? Podnosi spluwę i zaczyna strzelać? Nie, on by tego nie zrobił bez przyczyny, tam musiało się stać coś jeszcze. Co? Czy to serce… rzuciło się na niego?

Myśli Trudnego przeskoczyły na inny tor, aczkolwiek zbieżny z poprzednim. Teraz, post factum, potrafił odnaleźć we wspomnieniach ostatnich dni wiele zdarzeń, które w swoim czasie umykały mu jako całkowicie nieważne; zapewne jeszcze więcej ich zapomniał lub po prostu nie zapamiętał. Na przykład matka, Anastazja Trudny de do-mo Koniecpolska primo voto Starowieyska, z natury i wychowania dama, z przeznaczenia gospodyni domowa, kobieta o wrodzonych, co prawda, skłonnościach do konfabulacji, jednak bez wątpienia obdarzona silnymi nerwami, nie raz i nie dwa, wyraźnie zdenerwowana, wygłaszała uwagi typu: „Mówię wam, w tym domu straszy", „Jakaś niewidzialna ręka przesuwa moje rzeczy, gdy nie patrzę", „Ja po prostu czuję ich obecność" oraz „Ten dom żyje; żyje, oddycha, myśli". Albo te niewytłumaczalne niezgodności w pomiarach. Albo niezrozumiały brak odwodnienia trupa dziewczynki ze strychu; nie wspominał o tym Violetcie, bo i po co, lecz lekarz był mocno zdziwiony trupim aromatem roztaczanym przez zwłoki. „One powinny być suche jak pieprz i w ogóle nie… pachnieć", oświadczył. Chodziło o czas, przez jaki ciało pozostawało po śmierci w pomieszczeniu o określonej wilgotności i temperaturze. Zapach datował zgon najwyżej na kilka tygodni wstecz, podczas gdy sam ich stan sugerował pięciokroć dłuższy okres rozkładu. Trudny spytał, jak to możliwe. Lekarz wzruszył ramionami. „Wszystko jest możliwe -odparł – to jedynie kwestia nieprawdopodobieństwa. Gdyby ktoś je trzymał w lodówce… albo gdyby na tym strychu zawsze panowała zima… albo gdyby ich czas biegł wolniej…"Okazało się, że lekarz czytywał przed wojną te same gazety, co Trudny.

Po kolacji Jan Herman złapał Konrada i wymógł na nim odłożenie prac eksploracyjnych na strychu na po świętach.

– Nie chciałbyś chyba obdarować nas w Boże Narodzenie kolejnym trupem. Matka by mnie oskalpowała.

– To co, wolisz, żeby tam sobie leżał? – Tak – odparł Trudny. – Zdecydowanie wolę.

Konrad wzruszył ramionami i wrócił do roboty przy węglu. Razem z przysłanymi z firmy Tadkiem Kościuchą i Francuzem poradzili sobie z resztą czarnego zwału w pół godziny. Trudny chciał swych pracowników zaprosić na kieliszek czegoś rozgrzewającego, ale musieli już jechać, godzina policyjna była tuż-tuż, nie zdążyliby, gdyby nie ciężarówka Trudnego.

Teraz Jan Herman patrzył przez okno jasno oświetlonego gabinetu na niemal jednolitą ciemność zimowej nocy. Śnieg przestał padać i bezludna ulica srebrzyła się blado w blasku dopełniającego się księżyca. Zaiste, trupi krajobraz. Cisza śmiertelna. Nie mógł zasnąć, nie chciało mu się spać, w ogóle nie wszedł na piętro, Violetcie powiedział, że musi jeszcze popracować. To prawda, ale on nie pracował. Potem, w retrospekcji, był niemal pewien, iż w jakiś sposób podświadomie przeczuwał strukturę przyszłych zdarzeń. Że tej nocy po prostu czekał. Czekał na potwierdzenie.

Wielokrotnie wychodził do ciemnego holu i wypatrywał megaserca, lecz ono nie pojawiało się. Usiadł przy biurku, napisał na czystej kartce: „Duchów nie ma", po czym zaśmiał się, zmiął papier i cisnął do kosza. Dobrze wiedział, co przed chwilą uczynił: próbował rzucić zaklęcie. To przez noc. Nocą magia zyskuje na sile, czary samoistnie się uprawdopodobniają. Noc. Nocą wszyscy dziecinniejemy, to czas uproszczeń, myśli wówczas odmawiają podążania krętymi ścieżkami logiki dorosłych, wolą linie proste, drogę na skróty, która częstokroć wymaga wyburzenia fundamentów tejże logiki, jeśli zawadzają. Co z tego, że duchów nie ma, skoro są. Zaśmiał się ponownie. Wciąż jeszcze nie był do końca pewien, w co wierzyć, a z czego się śmiać. Rozmowa z Janosem nieco go ocuciła, ale teraz, w świętej ciszy i ciemności samotnej nocy, Janosowe anegdoty traciły na śmieszności. Megaserce było bardziej rzeczywiste od kuli w potylicę chłodnym świtem na podleśnej równinie, bardziej prawdziwe od Hakenkreuzów na sztandarach, mundurach, pieczątkach i trumnach. Nalał do szklaneczki resztkę ciemnego rumu. Powąchał trunek, Pogrążony w miękkim zamyśleniu.

Zaczęło się od jakby szumu, jakby coś gdzieś leciało, spadało, frunęło. Natychmiast odstawił szklankę i obejrzał się. Ale nic, nikogo. Wyjrzał do holu: też pusto. Tymczasem szum się skończył i Trudny zwątpił, czy faktycznie go słyszał. Ale potem rozległ się pierwszy szept. Z braku innych dźwięków zabrzmiał w uszach Jana Hermana dwakroć głośniej, aniżeli w rzeczywistości. Szeptał ktoś stojący trzy kroki od niego, lecz trzy kroki od Trudnego nie stał nikt.

Jan Herman poruszył się. Przysunął fotel oparciem do wschodniej, pozbawionej okien ściany, z biurka zabrał szklaneczkę z rumem, po czym usiadł w fotelu. Był przerażony, ale to go rzadko powstrzymywało.

Szepczących było więcej. Z nieruchomego powietrza we wnętrzu silnie oświetlonego pokoju – oazie jasności pośród nieskończonej ciemności nocy – płynęły ku Trudnemu fale cichych dźwięków. Do niego szeptali czy do siebie? Nie potrafił tego ocenić, ponieważ nie rozumiał ich języka. Szybko go jednak rozpoznał: to jidysz. Duchy konwersowały w jidysz. Szept zniekształca oryginalne cechy głosu, więc Jan Herman nie był w stanie wytłumaczyć sobie dziwnej miękkości i lekkiego zaseplenienia, jakie w nich zauważył. Zresztą wcale tak pilnie nie słuchał. Większą część uwagi poświęcał na daremne wypatrywanie wizualnych manifestacji obecności szepczących istot. To odruch, nie potrafił go opanować. Szepty rozlegały się z różnych stron, a on żywił irracjonalne przekonanie, iż duchy pojawiają się właśnie w tych miejscach, na które akurat nie patrzy, starał się więc patrzeć wszędzie równocześnie.