– Skąd oni wzięli tę Kretę?
– Nie wiem, gdzieś usłyszeli. Powiedz mi… – mimowolnie uśmiechnęła się, zorientowawszy się, iż powtarza słowa dzieci. – Powiedz mi, czego się dowiedziałeś.
Był już wieczór. Pięć godzin temu ambulans w asyście żandarmów wywiózł zwłoki. Przez te pięć godzin Trudny przeprowadził ze swego nie wykończonego gabinetu ponad dwa tuziny rozmów telefonicznych, z czego zaledwie kilka dotyczyło prowadzonych przezeń interesów. Resztę poświęcił na śledztwo w sprawie dziewczynki ze strychu. Trudny lepiej czy gorzej znał blisko trzy czwarte ludzi z wojskowej i cywilnej struktury władz miejskich, z czego bodaj jedna piąta była mu winna jakąś przysługę (jeśli nie kilka). Notes z telefonami Trudnego posiadał moc księgi czarów. Dzisiaj Jan Herman wypowiedział parę pomniejszych zaklęć.
– Niczego.
Siedzieli w kuchni, przy bocznym stoliku i ostrożnie siorbali z drobnouchych filiżanek gorącą, czarną niczym Piekło kawę. Za oknem padał śnieg. W piekarniku piekło się jakieś ciasto, wypełniając izbę drożdżowym aromatem. Stojący na gazie czajnik prychał niezdecydowanie. Zza
zamkniętych drzwi prowadzących do salonu dochodziły metaliczne postukiwania oraz jęki i przekleństwa Pawła Trudnego, zmagającego się z przywleczoną przezeń z targu straszliwych rozmiarów choiną, wybraną tam osobiście przez Krystiana oraz Lee.
– Jak to: niczego? Nie wiedzą nawet, kto to jest?
– A skąd mają wiedzieć? Żadnych dokumentów przy sobie nie miała, a i do porównywania ze zdjęciami nie bardzo się nadaje. Masz pojęcie, ile dzieci zaginęło w trzydziestym dziewiątym w samej Galicji? To są jakieś astronomiczne liczby, człowiek z ratusza mówił, że nawet ich nie katalogują.
– No dobrze, a Janos? On przecież ci sprzedał ten dom. Powinien wiedzieć, co sprzedaje.
– Janos pojechał do Berlina, zostawił mi wiadomość w firmie.
– A ci z biura nieruchomości…
– Ci z biura nieruchomości mają tylko numer paragrafu ustawy antyżydowskiej. Katastru nie aktualizowali od wybuchu wojny. Zdobyłem jedynie nazwisko właściciela, na którego zarejestrowano zakup posesji jeszcze za Franciszka Józefa. – Trudny wyjął karteczkę z kieszeni. – Niejaki… Mordechaj Abram. Abram, uważasz. To co ja mogę teraz?
– No tak, faktycznie – pomieszała łyżeczką w przecukrzonej kawie. – Ale ty przecież masz dojście do getta.
– Kochanie, ja mam dojście wszędzie, ale to nie znaczy, że muszę się wszędzie pchać.
– A jednak… Trup w naszym domu.
– Trup, trup – zirytował się lekko. – Co chcesz, wojna.
– Ale… dziecko!
– Boże drogi, przecież wiem, że nie Wernyhora! Czego ty ode mnie chcesz?
– A jeśli jest ich tam więcej? – wskazała w górę.
– No wiesz co…
– Był jeden, może być i drugi. Dlaczego nie?
– To co, mam zabronić Konradowi wchodzić na strych? Powinnaś mi dziękować, że ci nie uległem, przynajmniej szybko ją znalazł. Wolałabyś tak sypiać ze zwłokami gnijącymi nad głową?
Nie powinien tego mówić. Posłała mu przez parę znad kawy gniewne spojrzenie. Opuścił wzrok, obrócił łyżeczkę między palcami.
– Prawda jest taka, że ja w ogóle nie zamierzam się tym zajmować. Nie zamierzam myśleć o tym. Zdarzyło się, cóż, taki dom: w innym zapewne przecieka dach, a w jeszcze innym ktoś schował złoto w ścianie. Nam się trafił ten. Los. Co mnie obchodzi ta dziewczynka? Słyszałaś słowa lekarza: ona umarła gdzieś w czerwcu, lipcu.
– Powiedział, na co?
– A co to za różnica? – pochylił się nad stołem. – Viola, proszę cię, daj spokój, nie możesz się tak angażować, umierają tysiące, dziesiątki tysięcy, nie współczujesz wszystkim, to niemożliwe; tę małą zobaczyłaś na własne oczy i to dlatego, ale to przecież czysty przypadek. -Chciał chwycić jej dłoń, lecz zdążyła ją odsunąć.
– Na co ona mogła tam umrzeć? Może włożono ją do tego kufra już po śmierci…?
Wyprostował się, przeniósł spojrzenie za okno, gdzie śnieżyca wciąż przybierała na sile.
– Czego ty ode mnie chcesz? – powtórzył, już ciszej.
– Chcę wiedzieć, kim była i jak umarła. Co jeszcze powiedział lekarz?
– On głównie podpisywał formularze. Bezpośrednia przyczyna śmierci niemożliwa do ustalenia po pobieżnym oglądzie zwłok na skutek czasu, jaki upłynął od zgonu.
– Nie będzie dalszych badań?
– Viola, zlituj się, jakich dalszych badań ty byś chciała?
– Nikt nie będzie prowadził śledztwa?
– Śledztwa? Jakiego śledztwa?
Trzasnęła otwartą dłonią o blat stolika, aż zadzwoniły filiżanki.
– Tu się patrz! – warknęła. – Na mnie! Wrócił wzrokiem zza okna.
– Czy ty myślisz, że mnie to nie ruszyło? – skrzywił się.- Ale musisz być realistką. Nikt się nie przejmie śmiercią sprzed pół roku jakiejś bezimiennej dziewczynki, kiedy z frontu dzień w dzień jadą ciężarówki pełne trupów.
Zignorowała to.
– Kiedy ich wysiedliły te antyżydowskie ustawy? -spytała.
Spróbował sobie przypomnieć.
– Tak jakoś na wiosnę…
– To znaczy, że później dom stał pusty, prawda?
– Tak by z tego wynikało, ale…
– I ona sama weszła do kufra na strychu pustego domu przy bezludnej ulicy, co?
– Albo ją krasnoludki tam włożyły, z braku kryształowego katafalku – wymamrotał zgryźliwie.
Zmilczała. Znał ten twardy, odpychający wyraz jej twarzy i wiedział, że nie ma teraz żadnego sposobu, by wpłynąć na jej stanowisko. Wypił duszkiem kawę, niemal parząc sobie przełyk.
Schował kartkę z danymi poprzednich właścicieli domu, zgasił gaz pod czajnikiem i wyszedł do holu. Myślał o Józku Szczupaku, którego Brylantowy Leutnant pracował w miejscowej ekspozyturze Gestapo. On mógłby wydostać pozaoficjalnymi kanałami wszelkie możliwe informacje z rejestrów o każdym Mordechaju Abramie w okręgu. Ale po co? Żachnął się w myśli. Viola ciągle jeszcze jest w szoku; i tak wygląda prawda. Ruszył ku schodom. W końcu czegóż się spodziewać po kobiecie – myślał. -Ujrzała trupa, na dodatek trupa dziecka, i… Stracił dech. Zobaczył.
Na prawo od schodów, przed podziurawioną kulami Siwego ścianą.
Na wysokości oczu.
To.
Jak nagie serce jakiegoś potwora. Jak pięść o palcach ze smoczych jelit. Jak kłębowisko gnijących żył. Jak pasożytniczy polip. Pulsuje. Oddycha. Zmienia się, porusza, przepoczwarzą, obraca, wywija, deformuje, rezonuje kulistym dźwiękiem głodu. Do wewnątrz i na zewnątrz. Przestrzeń wokół tego, a nie to w przestrzeni. Widać: nazbyt ciężkie, nazbyt gęste. Dlaczego ziemia miałaby je przyciągnąć, dlaczego miałoby spaść na podłogę? Może sobie tak tkwić zawieszone na samym sobie po wieczność. Jest prawdziwsze od wszystkiego dookoła. Słońce własnej planety, planeta własnego słońca. Żyje. Mniejsze – większe -mniejsze – mniejsze – większe – większe – większe -mniejsze – większe – mniejsze. To nie rytm, to brak rytmu. Jak nagie serce jakiegoś potwora. Jak pięść o palcach ze smoczych jelit. Jak kłębowisko gnijących żył. Jak pasożytniczy polip. A wcale nie miękkie. Gdyby go dotknął (Boże, nie!), zapewne poczułby pod palcami kamień. To wiruje, przelewa się w sobie, paczy z kształtu w kształt; wypuszcza macki, zwija się w nicość i odwija z nicości we wszystkie strony. Dzieli się, łączy; je przetrzeń i je siebie. W kolejnych taktach symfonii śmiertelnej ciszy coraz gwałtowniejsze w swych wszech przemianach. Jak nagie serce jakiegoś potwora. I w końcu pożera się z taką zachłannością i z taką siłą ściska się samo w sobie – że niknie zupełnie i już nie pojawia się więcej.