Выбрать главу

Pustka.

Ściana z dziurami po kulach, okno, kraty za oknem, schody na piętro, właz do piwnicy. Pustka.

Zatoczył się. Wyciągnął rękę, by oprzeć się o drzwi i jakimś cudem nie trafił w nie dłonią. Zatoczył się głębiej. Dygot kolan, szeroko otwarte usta. Nie może zamknąć oczu, a chciałby.

Violettę przestraszył. Wpadł do kuchni śmiertelnie blady, zwalił się ciężko na krzesło. Pochylony głęboko, z łokciami opartymi na kolanach, oddychał bardzo głośno. Z katatonicznym uporem wpatrywał się w podłogę pomiędzy swymi stopami.

Zmarszczyła brwi.

–  Stało się coś?

Nie odpowiedział. Oddychał. Podeszła, przykucnęła.

–  Janek… Co jest?

Podniósł wolno głowę. Nigdy nie widziała u niego tak bladej twarzy i tak rozszerzonych źrenic. Dotknęła jego dłoni. Zimne, drżące.

Spróbowała się uśmiechnąć, zażartować.

–  No co, ducha zobaczyłeś?

Oblizał spierzchnięte wargi, spojrzał jej ciemno w ciemne oczy.

– Mięso – odrzekł.

7.

Nazajutrz Grzeczny przyniósł pieniądze za druki in blanco. Jego zezowatemu towarzyszowi lewy policzek spuchł jak bania. Trudny próbował w jakiś delikatny, subtelny sposób wysondować Grzecznego w kwestii owego nocnego objawienia Siwego, lecz Grzeczny miał dosyć, nie zamierzał już o tym w ogóle rozmawiać. Zaproponował nowy interes z przemytem broni, ale tu z kolei Trudny dał rozmówcy twardy odpór i spotkanie skończyło się dosyć szybko. Około południa przyszedł transport koniaku i Jan Herman przez najbliższe trzy godziny, do czasu zabezpieczenia ładunku w piwnicy magazynów, miał aż nadto roboty z odganianiem od skrzynek nadmiaru ochotnych pomocników o wysuszonych gardłach: tu kradli wszyscy. Zadzwonił Generalmajor z podziękowaniem za zamontowane już wyposażenie łazienek; słowem się nie zająknął o Hofferze, a i Trudny nie podjął tego tematu. Zapadająca na dworze ponura zimowa ciemność wczesnego zmierzchu sprowadzała nań inne myśli. Mięso. Mięso. Co to było, co to za rzecz, co to za stwór wisiał mi przed oczyma w powietrzu, we wnętrzu mego własnego domu? Co ja widziałem? Co to jest? A strach podpowiadał mu coraz mniej logiczne rozwiązania zagadki. Po prawdzie – logicznych nie było w ogóle. Zobaczył niemożliwe, więc logika nie miała tu już nic do roboty. Pomyślał o Koniu, swoim wojennym kumplu z czasów bitwy pod Radzyminem, kiedy to stanowili nierozłączną parę: dwaj najmłodsi żołnierze w plutonie – z Konia się potem zrobił wielki naukowiec, profesor; mieszkał gdzieś na przedmieściach. A pomyślał o nim, ponieważ przydałaby mu się teraz spora porcja odtrutki na karykaturalizm swej wyobraźni w postaci dawki trzeźwego, scjentystycznego racjonalizmu. Ale zanim wyszedł z firmy, zadzwonił do Janosa i okazało się, że Standartenfuhrer wrócił już ze swej comiesięcznej pielgrzymki do stolicy Trzeciej Rzeszy. Zdążył nawet usłyszeć od kogoś o tych zwłokach ze strychu. Trudny tymczasem niemal już o nich zapomniał, przytłoczony uporczywie powracającym przed oczy obrazem lewitującego, bijącego serca potwora.

– No i okazuje się, że sprzedałeś mi o wiele więcej, niż ja kupiłem – wymamrotał Trudny w słuchawkę.

Musiała spotkać Janosa w Berlinie jakaś przyjemna niespodzianka, był bowiem w wyśmienitym humorze.

–  Przyjacielu, to się nazywa wolny rynek.

–  Nie jesteś w stanie tego wyjaśnić, prawda?

–  Ależ Hermanie, mój drogi, ja jestem tylko pośrednikiem. Podobnie jak ty.

–  W takim razie mógłbyś mi przynajmniej znaleźć poprzednich lokatorów tego domu.

–  Hę, dziwne masz zachcianki. Na co ci oni? Trudny spróbował z innej beczki:

–  Coś ci powiem, Janos – zaczął z westchnieniem, odchylając się w swym fotelu za biurkiem i gapiąc ślepo w sufit: – Wczuj ty się w moją sytuację. Dopiero co wprowadziłem się do tego domu. Okolica bezludna, ni żywego ducha, wszystkich przecież wywieźliście. A tu trup na strychu. Żona mi wmawia, że na pewno jest ich tam więcej. Rozumiesz, że niby mieszkamy pod cmentarzem. Nie wygląda to najsympatyczniej, przyznasz chyba.

Standartenfuhrer zaśmiał się gromko, aż coś zajodłowało w słuchawce.

–  Człowieku, toż to proste: trafił ci się nawiedzony dom! – I ponownie w śmiech. – Nie czujesz tego dreszczyku? Takich atrakcji nie da się kupić za żadne pieniądze!

–  Ty co, znowu się zakochałeś?

Rozmowa skończyła się wymianą anegdot na temat wampirów, białych dam poszczekujących zabytkowym żelazem na blankach zamków, wilkołaków wykradających matkom dzieci i uprowadzających je do opuszczonych budynków, tudzież na temat satanistycznych praktyk żydowskich kabalistów.

Było już za późno na wyprawy do dawno nie odwiedzanych znajomych z czasów młodości; wrócił do domu. Zdażył akurat na moment odjazdu wozu, który dostarczył był zapas węgla do pieca. Konrad z Kazkiem od Garbusa zwalali go do wnętrza piwnicy przez otwarte okienko. Pracowali szybko, zagarniając łopatami kanciaste bryły czerni z oślepiająco białego w świetle naddrzwiowej lampy, grubego dywanu śniegu. Trudny pomachał Złotemu Dziadowi, który kulił się na koźle oddalającego się wozu, tak zakutany w przeróżne stare futra i wełniane szale, że wystawał mu na mróz jedynie wielki, czerwony nochal i siwe krzaki brwi. Konradowi Jan Herman obiecał przysłać kogoś do pomocy, żeby zdążyli z robotą przed godziną policyjną, bo nierozsądnie jest pozostawiać na noc nie zabezpieczony węgiel -minerał ten charakteryzuje się, zwłaszcza zimą, niewytłumaczalną tendencją do niepostrzeżonej dematerializacji.

W domu, gdy tylko minął mu krótki atak kataru, uderzył Trudnego w nozdrza ostry aromat świeżej farby. Remont budynku wszedł w fazę końcową. Jan Herman słusznie przewidział sfinalizowanie całości robót renowacyjnych jeszcze przed Wigilią; w styczniu przyjdzie czas na wszelkiego rodzaju poprawki, doprawki, korekty i uzupełnienia; elewacją zajmie się w lecie albo i jeszcze później -nie zależało mu na zewnętrznych oznakach zamożności. W rzeczy samej zależało mu na czymś wręcz przeciwnym. W salonie Krystian i Lea z kilkudniowym wyprzedzeniem ubierali choinkę; aby mogli sięgnąć do szczytu tego potwora, dziadek przyniósł im z pakamery drabinę. Siedział teraz w fotelu z nie zapaloną fajką w ustach i dyrygował wnukami, które nie zwracały na jego zalecenia najmniejszej uwagi, pochłonięte kolejną kłótnią na zrozumiały jedynie dla nich temat. Nikt z nich w ogóle nie spostrzegł zaglądającego przez drzwi Trudnego. W kuchni, co prawda, został on zauważony, lecz zaraz potem wygnany przez żonę i matkę, doskonale zgodne w kwestii jego absolutnej nieprzydatności do jakichkolwiek domowych prac. Zaszył się w gabinecie, zachachmęciwszy wpierw wypełnioną w jednej czwartej butelkę starego rumu.

Siedział w głębokim, skórzanym, czarnym fotelu, podarowanym mu przez Janosa na czterdzieste pierwsze urodziny, wąchał farbę, pił rum i myślał. Chcąc nie chcąc, przechodził dziś przez hol i koło schodów dziesiątki razy: to miejsce stanowiło przecież centrum, wszechoś domu. Za każdym razem wzrok mimowolnie odbiegał mu w bok, w sześcian powietrza przed ostrzelaną ścianą. Raz nawet wszedł w ten wycinek przestrzeni i chwilę stał tam nieruchomo, a jego klatka piersiowa zajmowała w tym czasie to samo miejsce, co owo nie mające prawa istnieć megaserce. Myślał, że w ten sposób przezwycięży strach, ale nic z tego. To nie takie proste.