8.
Ksiądz Franciszek Rębałło, proboszcz parani świętego Jacka, wyjrzał przez okno swej plebanii na zaśnieżoną ulicę, zobaczył mężczyznę w czarnym płaszczu, czarnych rękawiczkach i kapeluszu na głowie – i pomyślał: dzisiaj umrę.
Wyroku był niemal pewien. Przypuszczał, że zabiliby go dużo wcześniej, gdyby nie fakt, iż szło tu wszak o osobę duchowną. Przypuszczał również, iż – paradoksalnie -nie posunęliby się do tego, gdyby nie poprzedzająca owo wydarzenie jego współpraca z nimi: był teraz w ich oczach zdrajcą do kwadratu. Na dodatek ta historia z wtyka… Od dawna podejrzewali przeciek. Zachowanie Rębałły jednoznacznie wskazało im winnego, bo przeciek nie został zlikwidowany wraz z usunięciem Łysego. A przecież nie mógł, nie mógł się inaczej zachować. Jakiż miał wybór, on, sługa boży? Wyboru nie było.
Listopadowy zmierzch kładł się długimi cieniami na podwórzu plebanii; w chłodnym powietrzu, ścinającym oddechy w siną mgiełkę pary, wirowały pierwsze płatki śniegu, zapowiedź nadchodzącej zimy – gdy ksiądz Rębałło, wchodzący właśnie po schodkach z zawiniętym w gazetę kurczakiem pod pachą i ciężkim pękiem kluczy w drugiej ręce, usłyszał echo pistoletowej palby i obrócił się w kierunku źródła huku, ku zakrętowi wąskiej ulicy. Po nagłym, jednoczesnym grzmocie dwóch-trzech pistoletów nastąpiło kilka pojedynczych wystrzałów, po czym zaległa mroźna cisza. Ksiądz Franciszek wybrał odpowiedni klucz, wcisnął go do zamka, przekręcił… Na ulicę wypadł zgięty w pół mężczyzna, krwawiący z ran na ramieniu i w prawym boku, zataczający się głęboko w swej panicznej ucieczce przed śmiercią. Zobaczył księdza stojącego w otwartych drzwiach, skręcił ku niemu. Czapka spadła mu z głowy, odsłaniając gładką łysinę, i Rębałło rozpoznał Łysego, człowieka Majora. Niemcy! – przemknęło mu przez myśl. Obława! Ale nie słyszał ich nawoływań, gwizdków, szczekania psów, warkotu pracujących silników motocykli i samochodów; wciąż panowała cisza, mącona jedynie ciężkim tupotem nóg postrzelonego Łysego. Łysy dotarł już do schodków. Ksiądz upuścił kurczaka i klucze, postąpi) w dół, złapał słaniającego się mężczyznę, podtrzymał -ksiądz Franciszek był silnym, rosłym mężczyzną, o legendarnej w parafii krzepie. Zaciągnął rannego do wnętrza. Łysy rzęził:
– Zabiją mnie… zabiją…
Rębałło zobaczył wypadających zza zakrętu dwóch mężczyzn z pistoletami w rękach i natychmiast wszystko zrozumiał. Oni stanęli, zagapili się na niego. Sam Rębałło stanął w progu plebanii, z dłonią opartą na zimnej klamce drzwi. Patrzyli tak na siebie w milczeniu chyba z pól minuty. Potem tamci spuścili oczy, schowali broń i odbiegli w cień przecznicy, a ksiądz Franciszek zaryglował wejście do budynku plebanii. Łysy leżał na podłodze jadalni, macał się po ranie w boku.
– Poszli – rzekł sucho Rębałło. Łysy zajęczał przeciągle:
– Ksiądz uratował mi życie, ksiądz jest święty człowiek…
Wróciwszy z wodą, jodyną i bandażami, Rębałło uklęknął nad Łysym.
– Za co? – spytał, rozpinając delikatnie przesiąknięty krwią płaszcz. Łysy tylko stęknął i zagapił się w sufit. Pół godziny później, już obmyty i obandażowany, usadzony na kanapie, zwrócił się łagodnie do Rębałły:
– Ksiądz poda mi telefon.
Ksiądz podał. Łysy wykręcił numer, wyszczekał kilka zdań w łamanym niemieckim. Pół godziny później przed plebanię zajechał czarny mercedes. Łysy był mądry, nie dziękował księdzu. Zabrał się z Niemcami i wszyscy odjechali. Rębałło zaś wpadł w furię i połamał na drobne kawałki kuchenny stołek.
Czy posiadał jakikolwiek wybór? Czy gdyby ci dwaj wypadli na ulicę, gdy Łysy był dopiero przy furtce – czy wówczas Rębałło zostawiłby rannego bez pomocy i pozwolił dobić na swym progu?
Pomimo demaskacji Łysego wpadki nie skończyły się: ksiądz wiedział, że jest na niego wyrok. Wygłaszane przezeń podczas mszy kazania coraz częściej opierały się na cytatach z Apokalipsy; spowiadając, był zaskakująco wyrozumiały w wymierzaniu pokuty; zaczął prowadzić dziennik i wrócił do książek, których nie czytał od lat. Czekał.
A teraz ten mężczyzna. Ksiądz Franciszek podkręcił sumiastego, sarmackiego wąsa, wygładził sutannę, podszedł do drzwi i otworzył je jednym zdecydowanym szarpnięciem. Mężczyzna w płaszczu i kapeluszu stał przy ogrodzeniu i przyglądał się księdzu.
– O co chodzi? – zawołał Rębałło ze schodów. Tamten przesunął orękawicznioną dłonią po ciemnym i – w odróżnieniu od Rębałłowego – krótko przyciętym wąsie, poprawił kapelusz i przeszedł przez furtkę. Zatrzymał się przy pierwszym stopniu i spojrzał w górę na księdza Franciszka, który marszczył brwi i wysuwał do przodu kwadratową szczękę, butną miną skutecznie broniąc się przed strachem.
– Niech będzie pochwalony…
– O co chodzi? – powtórzył ostro Rębałło.
– Ksiądz proboszcz mnie pewnie nie pamięta… – Istotnie.
– Jan Herman Trudny – przedstawił się obcy. – Mam do księdza wielką prośbę.
Rębałło już w chwili, gdy tamten wypowiadał swe nazwisko, zrozumiał, że to jeszcze nie jest kat. Z księdza Franciszka uszło napięcie. Odchrząknął, uśmiechnął się lekko i poprosił Trudnego do wnętrza.
Trudny zdjął kapelusz i rękawiczki, płaszcz tylko rozpiął.
– Ta prośba… Mógłby mi ksiądz poświęcić trzy-cztery godziny czasu?
– Dzisiaj? Teraz?
– Tak. Bardzo mi na tym zależy.
Rębałło zamknął księgę parafialną, usiadł przy stole. Trudny stał przy oknie, popatrując to na zachmurzone niebo, to na księdza.
" No, nie wiem – skrzywił się proboszcz. – święta tuż-tuż, roboty nawał…
– TaK, taK, ja to rozumiem. Ale, proszę księdza, to jest naprawdę ważna sprawa.
Rębałło przyjrzał się Trudnemu z uwagą. Zauważył kontrolowaną martwotę jego oblicza, zauważył drobne oznaki bogactwa w jego ubiorze.
– Słucham pana.
Jan Herman wrócił do obserwacji ciemnych obłoków na sinopopielatym nieboskłonie.
– W moim domu straszy – rzekł. Księdza Rębałłę zatkało.
– Proszę? – stęknął po chwili.
– Straszy. Duchy. Rozumie ksiądz?
Tu wbił w księdza Franciszka ponure, twarde spojrzenie i proboszczowi cofnęły się z ust słowa oburzenia na strojenie sobie z wyświęconej osoby tak niestosownych żartów. Ten mężczyzna, Jan Herman Trudny, nie żartował. Był zatem szalony i do księdza z powrotem jął podpełzać strach.
– No, a czego pan ode mnie oczekuje? – spytał.
– Egzorcyzmów – odparł Trudny, mnąc w silnych dłoniach skórzane rękawiczki.
– Ach, tak.
– Ksiądz się na tym zna?
– Na czym?
– Na egzorcyzmach. Zna się ksiądz na wypędzaniu duchów?
– Mhm, nigdy nie miałem okazji…
– Ja nie oszalałem – warknął Trudny.
– Może pan usiądzie?