Выбрать главу

–  A kto chce? – zauważył sentencjonalnie Jan Herman, szukając po kieszeniach papierosów i zapałek, bo jak zwykle nie pamiętał, gdzie je ostatnio schował.

–  Oni chcą! Oni chcą! – zaszlochał Klaus. – Tu wszyscy chcą umrzeć! – Zamierzył się rozdygotaną ręką na jakieś deliryczne zwidy zawieszone przed nim w nieruchomym powietrzu. – Pan jest Polak, prawda? Pan jest Polak- skierował swe przekrwione oczy na Trudnego. -Pan mi powie, o co w tym chodzi. Ja nie rozumiem. Ja nic nie rozumiem.

Trudny znalazł papierosy, zapalił jednego. Rozejrzał się po sali. Ciasna, nie doświetlona, oferowała klientom niskiej klasy ułudę prywatności, obskurnie fałszywą z braku tłumu wytwarzającego hałas i ścisk kamuflujący wszystkich jednaką maską anonimowości. Znudzeni kelnerzy rozmawiali o czymś przy barze. Dwie kurwy płaczliwie zwierzały się sobie nawzajem nad kieliszkami czerwonego wina. Łysawy kapitan Luftwaffe chrapał rozwalony na stoliku o dziko pomiętym obrusie, zalanym jakąś zielonkawą cieczą. W najciemniejszym kącie siedział posępny starzec i z rozciągniętą na pomarszczonym obliczu miną świadomego transcendentalnego znaczenia chwili męczennika – zalewał się cokolwiek mętnawą czystą. Z ulicy dochodziły odgłosy niemrawego ruchu ulicznego.

–  Czego pan nie rozumie?

–  Śmierci! – wrzasnął Jemke, potem przeszedł do szeptu: – Jak to jest z tym zabijaniem, co? No, jak to jest? – Wygrzebał skądś swą czarną czapkę i podstawił Janowi Hermanowi pod nos srebrny emblemat nagiej czaszki podkreślonej dwoma piszczelami. – Widzi pan to? A oni widzą i myślą, że ja wiem. Ale ja nie wiem. Pan mi powie. Co to znaczy? O co tu chodzi z tym całym umieraniem?

Trudny spojrzał w dym.

–  Jaki ma pan przydział? – spytał.

–  Totenkopfyerbande – pociągnął nosem Obersturmfiihrer.

– No to się pan szybko dowie.

–  Ale ja chcę teraz! – wydarł się Jemke. – Teraz! -I na kelnera: – Piwa! Albo czegokolwiek!

Kelner przyniósł cokolwiek.

Jan Herman zastanawiał się, czy po prostu nie wstać i nie wyjść stąd. Podarunki Janosa potrafiły być niebezpieczne dla obdarowywanego, o czym Trudny dopiero co się przekonał.

– Herr Jemke. Herr Jemke…! Pan mi miał opowiedzieć historię pewnego domu na Pięknej. Pamięta pan? Taka była umowa. Pamięta pan rozmowę ze Standarten-fuhrerem Janosem?

Coś tam Jemke pamiętał.

–  Janos… ehm, Janos. No tak. Ten dom – zamrugał, potrząsnął głową. – A właściwie co panu do niego, hę?

–  Mieszkam w nim.

– Aaa, mieszkasz pan w nim! Aa… to przepraszam. Jeśli pan mieszka, to owszem, proszę bardzo… – przysnął i zaraz się obudził. – Ale o co chodzi?

Jan Herman zrezygnował.

–  Nie, o nic, śpij pan.

Naraz Klaus Jemke się oburzył.

–  Ja nie śpię! Ja nigdy nie śpię! Ja w ogóle nie muszę spać! Siadaj pan! Wszystko pamiętam! Wszystko opowiem! No siadaj pan! I milcz, kiedy Jemke mówi! – Tu przestał mówić, lecz Trudny i tak się nie odzywał. Obersturmfuhrer przez dłuższą chwilę zbierał myśli, po czym ruszył na pierwszym biegu. – Mhm… ja wtedy robiłem w transporcie. Lato było. Upał, że skarż mnie Bóg. Wścieklizna na ludzi od tego gorąca. Dwóch w kompanii się pobiło, jednemu szwy, drugiemu areszt. I wtedy przyszedł rozkaz, żeby skończyć ten cały interes z Żydami. Wywoziliśmy ich już ponad rok, a tu jeszcze tysiące tego plugastwa, no, mówię panu, jak szczury, jak szczury… A na kolei zatory, bo to i transporty na front szły, więc walka priorytetów, i szyny gnące się od nieziemskich temperatur, i ten most, co to go wysadzili. Urwanie głowy. Były harmonogramy, ale nikt się ich nie trzymał, sam żem widział, jak się rozchodzi plan i życie. Na szczęście udało mi się znaleźć takiego kaprala, co w cywilu był dziennikarz, żeby mi tworzył fikcyjne raporty i statystyki, pożyczałem go innym kompaniom, zdolny facet, potrafi wykazać czarno na białym, że po lipcu następuje październik, skarb prawdziwy. On mnie ratował. Ale i tak piekło straszliwe. Zebrać ich i spisać nie problem, ale zorganizować jakikolwiek transport, to już po prostu cudotwórstwo, nic innego. No to gdzie ja ich miałem lokować? Czasami opóźnienia sięgały dwóch tygodni. Wyobraża pan to sobie? Dwa tygodnie! Więzienia i areszty z miejsca odmówiły, zresztą wcale im się nie dziwię. Administracja getta zasłoniła się Jakimiś odgórnymi rozporządzeniami, a i sama nam dodawała roboty, bo podniesiono im kontyngent. A nie mogliśmy ich tak po prostu postawić przed dworcem, żeby zdychali na słoneczku, bo to jednak żadna dziura, a spore miasto, zrobiłby się niepotrzebny szum. Na dodatek na każdego trupa przypada nowa sterta makulatury do wyprodukowania. A za co miałem ich żywić, za własne pieniądze? Pod czyj budżet się podwiesić, skoro oni oficjalnie już dawno stąd odjechali? Widzi pan sam, sytuacja nie do pozazdroszczenia. Powstawały spiętrzenia wprost potworne. Nierzadko nad dyslokacją tysiąca Żydków pracowałem pół dnia. No tak… pan chce usłyszeć o tym domu. Już nie pamiętam, kto mi ten pomysł podsunął; do dzisiaj uważam, że był genialny. Ktoś zauważył, że przecież mamy do dyspozycji wiele formalnie należących do Trzeciej Rzeszy pustostanów po poprzednio wysiedlonych Żydach. Budynki stoją nie wykorzystane, bo sprawy utknęły gdzieś pomiędzy zardzewiałymi trybami biurokracji. Nadąża pan za mną? No więc tak, rzeczywiście, tak właśnie było z pańskim domem. Stał pusty i wykorzystaliśmy go jako prowizoryczne więzienie. Miał kraty na oknach na parterze. Tylne drzwi zabiliśmy deskami, zresztą tam chyba jest mur, prawda? Nadawał się idealnie. Mhm… Cała sprawa wybuchła przy transporcie dzieci. Sieroty wydalone z getta i pozbierane z okolicy; trzydzieścioro ośmioro ich było, dokładnie pamiętam. Trafiły do tego domu na Pięknej na jedną noc, rano był już zarezerwowany dla nich wagon. O świcie budzi mnie sierżant i mówi, że nie mogą wejść do środka. Znaczy się: ludzie przydzieleni do odeskortowania szczeniaków na bocznicę. Myślałem, że pijany, ale gdzie tam. Dzwonię. Mówią mi, że próbowali wyważyć drzwi, ale trzymają twardo. No to już przeczułem, że zrobi się z tego grubsza afera, od razu mi dreszcz po kręgosłupie przeszedł. Co jest, do kurwy nędzy? Żydowscy gówniarze stawiają opór SS? Jezu, to przecież komedia. Jadę na miejsce. A tam już kanonada. Natychmiast rozkazałem przestać, ale już trochę poharatali elewację. Zauważył pan, co? Na pewno pan zauważył. Raportuje mi starszy sierżant. Normalnie dwuosobowa warta strażnicza śpi na piętrze, dla więźniów jest parter i piwnica. A tego ranka strażnicy nie zeszli i nie otworzyli drzwi wejściowych. W ogóle nikt się nie odezwał. Tamci od eskorty dobijali się… ale cisza. W oknach nic nie widać. Zaczęli rzucać żwirem w te na piętrze, na wypadek gdyby warta zaspała. Jeden chojrak próbował się nawet wspinać, ale zaraz spadł i tylko dupę sobie obtłukł. No to dzwonią po instrukcje. Po tym właśnie telefonie mnie obudzono. I kiedy ja jechałem na miejsce, otworzyło się jedno z okien na piętrze i ktoś wyrzucił na ulicę tych dwóch strażników. W takich, o, takich kawałeczkach. No to chłopcy dostali lekkiej histerii i dalejże walić w chałupę z czego się da. Dobrze, że nie mieli tam wtedy panzerfaustów, bo byłby pan bezdomny, panie Trudny. No… co było robić, ściągnąłem ludzi z cięższym sprzętem. Tymczasem kazałem uprzątnąć z chodnika tę rzeźnię, bo paru co wrażliwszych już się porzygało. Skład ruszał w południe i do południa musiałem się uwinąć z całym tym burdelem. Więc tak: granat pod drzwi, a potem do środka. Tylko że ten granat, pojmuje pan, panie Trudny, ten granat nie wybuchł. Ani następny rzucony. Ani następny. Leżały tam po prostu na tych schodkach. Posłałem człowieka, żeby je zebrał i przyniósł z powrotem. Kolejny błąd; zawleczki zostały już przecież wyciągnięte, nie było sposobu zabezpieczyć ich na powrót. Akurat zdążył zejść z chodnika na jezdnię, jak gruchnęło na pół miasta i nieszczęśnika rozerwało na jeszcze mniejsze kawałeczki niż tych dwóch z piętra. No, niech pan powie: co by pan zrobił na moim miejscu? Ano, widzi pan. Ja też nie wiedziałem. Tymczasem przyjechał kapitan z komendantury, wściekły jak cholera, bo mieli tam w ratuszu jakąś wizytację z Berlina, a tu strzelanina, granaty i nikt nie wie, co się dzieje ani jak się wytłumaczyć gościom z tak głośnej afery. Kapitan z wrzaskiem na mnie. Wtedy ja mówię mu, że jeśli taki mądry, to niech sam przejmie dowodzenie, zobaczymy, co poradzi. Sukinsyn jeden faktycznie to uczynił. Prusak to był, chodząca nie oheblowana deska. Co mu tam Papiery, co mu tam statystyka. Szturmem! No to szturmem. Gówno nie szturm. Alem się uśmiał. Wyglądało, jakby te dzieciaki zamurowały się tam w środku. Ani główne, ani tylne drzwi nie drgną i o milimetr. Okienko do piwnicy zamknięte na fest. Nawet nie było do czego strzelać. Posłał ludzi na dach; weszli tam przez sąsiednie budynki. Myślał, że wcisną się przez świetliki strychu, ale gdzie tam, za wąskie. Kapitan gryzie wąsa, południe coraz bliżej. Musiałem mu chyba powiedzieć coś uszczypliwego, bo nagle wpadł w szał i zadzwonił po cyklon B. Pan wie, co to jest? Gaz taki. Mniejsza z tym, cyklonu B i tak nie dało się zdobyć, zresztą on jest bardzo nieporęczny do wykorzystania w warunkach bojowych. Przysłali jakiś pospolity paraliżujący. Ludzie się lekko zdenerwowali, bo te maski przeciwgazowe, wie pan, z nimi to różnie bywa, zazwyczaj działają, ale niech tylko jedna na sto ma feler i ta jedna mnie przypadnie… no, nie jest to przyjemne, zdarzały się w kompanii różne przykre wypadki podczas ćwiczeń. Ale kapitan wścieklica, wołami nie powstrzymasz. Toteż i ja nie powstrzymywałem. Kalkukowałem sobie tak: on wyższy rangą i robi jeszcze większy burdel niż ja, więc niech ciągnie dalej przedstawienie, niech się wygłupia, mnie to na rękę, zamaże i przesłoni moje błędy. Stoję i patrzę. Było na co. SS stosuje broń gazową przeciwko przedszkolu, farsa frontowa; pan zna ten rodzaj humoru, prawda? Czarna komedia. No cóż, wpuścili do środka gaz przez szyby wentylacyjne i komin oraz różnymi szparami na dole. Mnie już tylko obchodziło, żeby mi kapitan podpisał poświadczenie o egzekucji transportu, to będę kryty; podstawiłem mu papierek, no i podpisał, nawet nie spojrzał. Zadzwoniłem na stację, odwołałem rezerwację przedziału, natychmiast zajęli go inni oczekujący w kolejce. Niby wszystko w porządku. Minęło z kwadrans, gaz powinien już zrobić swoje. Prusak daje znak: ludzie w maskach znowu się biorą za drzwi. I tym razem, uważasz pan, one puszczają natychmiast, jakby nie były w ogóle zamknięte. Bo i rzeczywiście: żadnych tam barykad, ani śladu walki. Zebrali dzieci i wynieśli je na zewnątrz. Pan wie, w jaki sposób działa taki gaz? Paraliż mięśni wyczynia z ciałem różne dziwne rzeczy, to nie jest wcale taka szybka śmierć. Jednemu chłopcu głowę wykręciło niemal o sto osiemdziesiąt stopni, pojęcia nie mam, jakim cudem. Ale wynieśli też taką dziewczynkę, starszą, z dziesięć lat musiała chyba mieć, i ona to już w ogóle nie wyglądała na człowieka. Nie uwierzę, że gaz paraliżujący jest w stanie coś takiego spowodować. Wyobraź to pan sobie: gdzieś tak od pasa w górę wyglądała niczym przenicowana. Oddzielnie skóra, oddzielnie mięśnie, oddzielnie kości. Wszystko zwinięte w jakiś niemożliwy węzeł, supeł czerwonego ciała, jakby kto w niej rzeźbił na żywo. Pamiętam… pamiętam jej częściowo wyjęty z dziwnie pogiętej kościanej puszki czaszki mózg, jej mózg, rozprzędzony na cieniutkie nitki szarej materii, niczym motek organicznej wełny. Co to, kurwa, miało być? Nawet kapitana zatkało. Mhm… ja mówiłem panu, ile było tych dzieci, co? Mówiłem: trzydzieścioro ośmioro. No więc wystaw pan sobie, że z tego zagazowanego domu wyniesiono ich tylko siedemnaścioro. Brak dwudziestu jeden sztuk. Poważna sprawa, rozumie pan: manko na koncie. Pognałem ludzi, żeby mi dokładnie przeszukali chałupę, ale znaleźli jeszcze tylko jedno, wciśnięte do wnętrza piwnicznego pieca. Dwudziestu wciąż brak. Sam wszedłem, przeszukałem: nic. Przy okazji zauważyłem, że nigdzie w środku nie było śladu krwi, a przecież tych dwóch strażników i ta dziewczynka wyglądali jak po tygodniu wczasów z Gestapo… to wszystko się kupy nie trzymało.