Выбрать главу

Z kłódką poradził sobie scyzorykiem. Odłożył ją potem na stolik delikatnie, niczym bezcenny odłamek helleńskiej ceramiki, a nie kawał zardzewiałego żelaza. Wciągnął powietrze i otworzył Księgę. Martwe światło żarówki padło na pożółkłe stronice.

Łacina. Nie znał łaciny. Pomyślał, czy by się z tym nie przejść do księdza Franciszka, ale zaraz inna myśl przesłoniła tamtą: Nie zdradzać się! Nie ujawniać! Nie pokazywać Obcym! Cóż jednak sam pocznie z tymi starymi tekstami, jednym w hebrajskim, drugim w łacinie, jednako nieodczytywalnymi? Ostrożnie przewracał grube strony. Oczekiwał prymitywnego druku – a to mimo wszystko pismo ręczne, benedyktyńska kaligrafia. Oczekiwał jakichś ilustracji, ozdobnych inicjałów, iluminacji na marginesach – nic z tego: nagi i surowy ciąg niezrozumiałych słów.

Zadzwonił telefon.

Wstał, odebrał.

–  Trudny.

–  Dobrze, że cię złapałem. – To Janos.

–  Co się dzieje? Kontrolerzy się pospieszyli?

–  Nawet mi o tym nie przypominaj!

–  Więc co?

–  Słuchaj, ty znasz niejakiego von Faulnisa?

–  Kogo?

–  Peter Unalus von Faulnis, SS-Standartenfuhrer. – Pierwsze słyszę.

–  Zatrzymał się tu na święta. Przejazdem z Berlina.

–  Cóżeś taki zastrachany? Skąd on jest, z Sicherheitsdienst? Hę?

–  Powiedziałem ci, skąd on jest z Berlina. Niech cię nie zmyli jego ranga; chociaż my obaj pułkownicy, ja mu mogę co najwyżej buty polerować. Generalmajor mało facetowi do dupy nie wlazł. Słyszysz mnie, Trudny? Mówi się, że on ma chody u samego Himmlera.

–  Kto, ten von Faulnis? – Jan Herman zdjął okulary, podrapał się w brew. – No dobrze, rozumiem, że zostaliście nawiedzeni przez jakąś szarą eminencję na pielgrzymce prosto z Wolfsschanze… Ale co mnie do tego?

Janos żachnął się.

–  Co jemu do tego!? A myślisz, że dlaczego do ciebie dzwonię? Otóż robię za posłańca: niniejszym zapraszam cię na śniadanie ze Standartenfuhrerem Peterem von Faulnisem. Jutro, w głównej sali Royalu. Dziewiąta trzydzieści. Łeb ci ukręcę, jeśli się spóźnisz.

Trudnego zatkało.

–  Żartujesz – sapnął.

–  Ta, pewnie, żartuję, a jakże…! Trudny, ja cię proszę, powiedz mi szczerze: o co tu idzie?

Trudny przedreptał do fotela i zwalił się weń, razem z telefonem; otwarta Księga znajdowała się już na zewnątrz jego spojrzenia: nastąpił niespodziewany powrót dziennego Jana Hermana.

– Nie znam tego człowieka. Nigdy w życiu o nim nie słyszałem. Boję się, Janos, że ktoś mnie podłożył.

–  Kto?

Trudny przeczesał szybko pamięć.

–  Ostatnio był taki jeden podporucznik ze sztabu…

–  Nazwisko!

–  Hoffer bodajże. Wanny Generalmajora.

–  Hoffer… zapisałem, sprawdzę. Nikt więcej?

–  Wszystko jak zwykle. Wiesz, jak to jest. Nikt nie wybiera sobie wrogów. Mhm, nie masz jakichś podejrzeń, co też ten piesek Reichsfuhrera SS może ode mnie chcieć?

–  Mam cię jeszcze bardziej wystraszyć?

–  Nic nie powiedział?

– Powiedział, żebym cię umówił na śniadanie z nim. Nawet nie pytałem, dlaczego przyszedł z tym do mnie. Z takimi ludźmi lepiej nie mieć za wiele do czynienia. Obiecaj mu wszystko, co będzie chciał, przytakuj i płaszcz się, i spieprzaj stamtąd najszybciej, jak będziesz mógł. Do jasnej cholery, Trudny, ty jesteś Polak!

–  No tak. Rzeczywiście. Gute Nacht.

Poszedł powiedzieć to żonie. Smażyła farsz do pierogów.

–  Co? Idziesz w Wigilię na śniadanie z jakimś esesmanem?

–  Daj spokój, Viola, nie mogłem przecież odmówić…

–  Myślałby kto, jaki bezradny…!

Skończyło się na obustronnej irytacji. Złapał się na tym, że myśli o Violetcie jako o kolejnej przeszkodzie w prowadzeniu interesów. Rozwścieczyło go to jeszcze bardziej. Położył się spać w paskudnym nastroju. Śniło mu się, że dokonuje gwałtu na pozbawionej twarzy kobiecie. Rano obudził się z niejasnym poczuciem winy. Spojrzał na Violę, która stała przy oknie, odwrócona plecami, z nagimi rękoma założonymi ciasno na piersi, nieco zgarbiona, zapatrzona w ponurą biel cichej ulicy.

–  Wigilia.

–  Wigilia – odszepnęła.

–  Nie jestem dobrym człowiekiem.

–  Daj spokój.

Stęknął, wygrzebał się spod kołdry, podniósł, przeciągnął; podszedł do żony od tyłu, nie objął jej jednak. W pokoju było cieplej, niż myślał, stary piec dobrze ciągnął -chociaż rozespany, Trudny nie czuł chłodu.

–  Coś ci powiem – nachylił się nad nią, zbliżył usta do jej ucha, przesłoniętego czarnymi, splątanymi włosami; wciągając powietrze, wciągnął jej zapach: pachniała snem. Zmysł węchu Jana Hermana więcej ważył w proporcji do pozostałych jego zmysłów, aniżeli u innych ludzi; niektóre chwile, niektóre wrażenia – pamiętał wyłącznie poprzez ich aromat, a przecież nie jest łatwo zapamiętać kształt, kolor i fakturę zapachu.

–  Daj spokój – poruszyła lekko głową, jakby chcąc odsunąć się od niego, z czego ostatecznie zrezygnowała, wybierając bezruch i pasywność.

–  Ja wkrótce oszaleję, Viola.

Informacja była w tonie głosu, jakim to wypowiedział.

Obróciła się w miejscu i spojrzała mu w oczy, nagle niemal wciśnięta w jego ramiona, zmuszona przez tą nachalną bliskość do narzucenia swej twarzy konkretnego wyrazu – wybrała gniewną konfuzję.

–  Znowuż się Słowackiego naczytałeś?

–  Muszę cię ostrzec.

Znała go na tyle dobrze, by nie kontynuować kpin w obliczu braku jakiejkolwiek reakcji na pierwszą.

–  Przed czym? Odwrócił wzrok.

–  Przeczuwam… przeczuwam zmianę.

–  Od kiedy to właśnie ty jesteś od przeczuć? Janek! -pchnęła go w pierś. – Mów, jeśli coś wiesz! – Już się bała. już strach drgał w jej głosie. – W coś ty się znowu wpakował?