Выбрать главу

–  Co konkretnie?

–  Duchy mówiące w jidysz. – Jemke – warknął Trudny.

–  Aha.

–  Ale on był pijany!

–  To mój siostrzeniec, on zawsze jest pijany. Myśli pan, że dlaczego zatrzymałem się właśnie w tym mieście? Nie pozwolę wysłać go na front, on ma duszę samobójcy. Sprawy rodzinne, wie pan.

–  Nie wierzę.

–  Co?

–  Och, tak, z pewnością rzeczywiście jest pańskim siostrzeńcem, Herr Standartenfiihrer. Ale ja nie wierzę, iż słowa tego alkoholika wystarczyły, by zainteresował się pan tą sprawą. W czas wojny liczba obserwowanych przez wiarygodnych świadków zjawisk ponadnaturalnych jest wielokrotnie większa, aniżeli w czas pokoju. Żeby pan słyszał, jakie historie opowiadają sobie żołnierze w okopach!

–  Pan walczył.

–  Dwudziesty. Esesman przytaknął.

–  Czerwona zaraza - przekrzywił lekko głowę. – Tak sobie pomyślałem, ujrzawszy pana.

–  Szeregowcem, szeregowcem byłem.

–  Proszę mi powiedzieć: czy to prawda? Jan Herman milczał.

–  Pan się zastanawia, czy mi nie skłamać, panie Trudny. Już wiem, że to prawda. Proszę mi powiedzieć: co więcej?

–  Nie ma niczego więcej.

–  Ależ jest, jest.

–  Skąd pan to wie, Herr Standartenfiihrer? Nie od Jemkego, nie od niego. Pan wiedział wcześniej. Skąd?

–  To nie ma znaczenia. To nie ma najmniejszego znaczenia, panie Trudny. Czekam na pana słowa. Pańska kolej. Pan mówi. Dom.

Jan Herman rozmyślał nad ceną kłamstwa. Wysoka, wysoka. Nie rozumiał sytuacji, nie rozumiał von Faulnisa. To było coś spoza jego świata, z jeszcze ciemniejszego zewnętrza aniżeli megaserce. Rozmawiali po niemiecku, a odnosił wrażenie, iż von Faulnis posługuje się prócz tego jakimś tajemnym metajęzykiem, międzysłownie przekazującym Trudnemu informacje, których on nie potrafi zrozumieć. Ta Grupa, die Gruppe… Z niewiadomych przyczyn złowrogo mu to brzmiało.

–  Ja każę rozstrzelać pana i pańską rodzinę, panie Trudny – wszeptał się uśmiechnięty Standartenfuhrer w sinusoidalnie rozedrgane milczenie Jana Hermana. -Myśli pan, że dlaczego tak swobodnie z panem konwersuję? Dlaczego nie boję się w dyskusji z panem dopuścić zdrady? Bo pan jesteś nikt. Bo pan jesteś mięso. Bo ja pana mogę jak tego robaka… Czyżby dał się pan zmylić? Ależ, mój drogi panie Trudny, pan i ten defraudant Janos jesteście jedna wielka kupa gówna. Ja mam władzę zesłać was do ostatniego kręgu piekieł szybkim pociągnięciem pióra. Mam tę władzę. Pan to widzi, pan to wie, pan nie jest głupi, panie Trudny. O, zbliża się nasze śniadanie. -Skinął na kelnerów. – Niech pan nie robi takiej miny. A zatem? Jak będzie? Czekam.

12.

Koń miał katar.

–  Nie zbliżaj się do mnie, jeszcze się zarazisz. Co za cholera wściekła…!

–  Leczony tydzień, nie leczony siedem dni.

–  Powiedz mi w takim razie co ja z nim robiłem, że trzyma mnie już dzień dziesiąty, a?

–  Zaraziłeś się po raz drugi.

–  Od kogo?

–  Co, nigdzie się stąd nie ruszasz?

–  Jeśli nie muszę. – Koń, zapatrzony spode łba na zaśnieżony doszczętnie świat za oknem, głośno wysiąkał nos; mieszkał na drugim piętrze i z okna gabinetu widział spory fragment przedmieścia. – Mróz i Szwaby. Tu mi dobrze.

–  Pantoflarz się z ciebie zrobił.

–  A z ciebie, Janek, kto? Zdrajca?

Ten pokój był dokładnie taki, jakim go sobie Trudny przed wizytą wyobrażał: ciasny, zagracony, zapapierzony, pogrążony w chaosie porozkładanych wszędzie książek.

Sam Koń także zgodny był z wizerunkiem z wyobraźni Trudnego: chudy, przygarbiony, o faktycznie końskiej szczęce. Tyle że cokolwiek wyłysiał. Głos mu nieco zachrypł, może od choroby, może od nazbyt wielu opróżnionych szklanic owocowo-drożdżowego destylatu. – Odbiło ci?

–  Rzadko wychodzę, ale co nieco słyszę. Mówi się o tobie. Nie jesteś w tych gadkach Rejtanem.

–  A kim?

–  Ani Wallenrodem.

–  Weź się odwal z łaski swojej.

Trudny siedział w kulawym fotelu, wciśniętym między nie domkniętą szafę, a piramidę czterech walizek różnych rozmiarów, ułożonych większa na mniejszej; spoglądał na Konia spacerującego za sztukowanym herbacianym stolikiem biurkiem i nie widział kolegi z wojska, ale już niemal zupełnie obcego człowieka. Mimo niewielkich zmian w jego wyglądzie. Mimo pozornej beztroski w rozmowie. Źle się tu czuł. Koń patrzył na niego z góry, mówił z góry – i nie dało się stwierdzić, czy darzy Trudnego sympatią, czy też go nienawidzi.

–  Ja tu przyszedłem rady zasięgnąć.

–  Rady? Rady? W jakiej niby sprawie?

–  Wierzysz w duchy?

–  Do czego ta aluzja?

–  Do niczego. Pytam się.

–  Nie, nie wierzę.

–  To dobrze. Ja też nie. Widziałem je i słyszałem.

–  Hę.

Koń zaprzestał wreszcie perypatetycznych ćwiczeń i przysiadł przed biurkiem, na postawionym do góry dnem koszu na śmieci. Trudny odwrócił wzrok, opuścił powieki, przesłonił twarz dłonią. Bolała go głowa. Był dwudziesty szósty, druga po południu, szaro pod szarym niebiem; za parę godzin w jego domu zjawi się Standartenfuhrer SS Peter von Faulnis. Jan Herman miał za sobą bardzo przykrą, bardzo smutną rozmowę z żoną i kłótnię z niemal całą zjednoczoną rodziną. W końcu wszakże udało mu się wyprawić ich wszystkich na drugi dzień świąt do Starowieyskich, zapłacił jednak za to wysoką cenę.

–  Powiedz mi, Koń, co to jest – rzekł przez dłoń i opowiedział o wszystkim, nie wspominając jednakowoż o von Faulnisie.

Koń milczał, milczał, milczał, a potem zaczął chichotać.

–  Człowieku, toż to nokaut! Jakby mnie ktoś gazrurką zaprawił. Wszystkiego się spodziewałem, ale tego… – pokręcił głową.

–  A ja, myślisz, że co… że przygotowany byłem? Mało zawału nie dostałem, jak zobaczyłem to megaserce.

–  Ty to wszystko serio…?

–  Koń!

–  Dobrze już, dobrze. No ale czego właściwie ode mnie chcesz? Ja w duchach nie robię.

–  Toteż właśnie. Wytłumacz mi to. Ty jesteś materialista.

–  Cóż – Koń podrapał się po nie ogolonej szczęce. Sposób, w jaki świętował Boże Narodzenie, jeśli świętował je w ogóle, z pewnością nie należał do pospolitych: fizys wymięta i szata plugawa, i obora w domu, i deliryczna mąciew w oczach; nie śpiewał ci on kolęd nad karpiem w galarecie, nie przybierał cukierkami choinki. Nie miał choinki; twierdził, iż jest to wulgarny, wiejski obyczaj. Był starym kawalerem, pozbawionym także przyjemności posiadania bliskiej familii i to tłumaczyło wiele, ale jednak nie wszystko. – Cóż. Najprostsza sprawa z tym sekretnym pokojem i książkami. Ci Abramowie najwyraźniej musieli ukrywać u siebie jakiegoś Żyda.