Выбрать главу

Za jego plecami Rosenberg zamamrotał coś pod nosem.

Trudny obejrzał się.

–  Co…?

Profesor wytrzeszczał oczy w pustą przestrzeń ponad nim. Jana Hermana jakby prąd poraził: to przecież był szept, szept w jidysz, wypowiedziany bynajmniej nie charkotliwym głosem Rosenberga. Zmylił Trudnego brak owego miękkiego rozseplenienia i większe natężenie dźwięku w szepcie, lecz teraz, znowu pogrążony w ciemnej nocy swych lęków, nie miał wątpliwości.

–  Co on powiedział? – syknął na Żyda.

Ale tamten nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Trudny podszedł i potrząsnął nim.

–  Co powiedział?! No, gadaj że, człowieku! Profesor przełknął ślinę.

– Gospodarzowi… że to dla niego…

–  Co?

–  Żeby gospodarzowi… że dla niego… powtórzyć gospodarzowi…

–  Co niby dla mnie?!

Rosenberg wrzasnął. Trudny, zrezygnowany, zaklął. Do zamkniętych drzwi jął się dobijać kurduplowaty kapral.

–  Herr Standartenfuhrer! – wydzierał się. – Herr Standartenfuhrer!

Przerażony profesor zszedł Trudnemu z drogi – wcisnął się gdzieś w zagłębienie regału i tam znieruchomiał.

Trudny poruszał się bardzo szybko. Podbiegł do fotela i wcisnął von Faulnisowi w dłonie otwartą książeczkę. Z biurka podniósł telefon, wsunął słuchawkę pod brodę i zaczai wykręcać numer. Z telefonem w ręku przyskoczył do drzwi i otworzył je na oścież.

Wpadł kapral. Zobaczył Standartenfuhrera i zatrzymał się jak wryty. Nie wiedział, co robić. Rozglądnął się w panice naokoło, zaczął macać po ramieniu za schmeisserem. Wreszcie jego zdesperowany wzrok padł na Trudnego, ale Trudny wtedy mówił już do słuchawki, szybko relacjonując po niemiecku przebieg wydarzeń; na spojrzenie żołnierza odpowiedział obelżywą pustką w spokojnych oczach.

–  No i kipnął – opowiadał Janosowi. – Nic nie pił. Zdrowo wyglądał. Może serce. Tak, wiem, masz teraz uroczystą kolację. Ale ja mam jego trupa. Żołdacy zadepczą mi dywan. Przekręć z łaski swojej do Geider-Mullera. Yhm, o ile wiem… nieoficjalnie. Tak mówił. Ahnenerbe. To ten instytut Himmlera. No, nie wyglądał na gryzipiórka. Nie, nic. Po prostu przestał oddychać, krew z ust. Dajże spokój, święta są. Jeszcze mi tu przywlókł jakiegoś Żyda, zasmrodzi mi cały dom.

To ostatecznie przekonało kaprala.

14.

W niedzielę po świętach, w ciche, śnieżne popołudnie, Jan Herman Trudny przeprowadził cztery ważne rozmowy, które potem, w nocy, obróciły mu się w myśli o dziewięćdziesiąt stopni, okazując się, jedna w drugą, ciemnymi koszmarami.

Pierwszą odbył w kościele, podczas mszy.

–  To jest nieprzyzwoite, panie Trudny, co pan właśnie robisz. Że też się pan nie wstydzisz. Mord mi zlecasz przy dźwięku organów.

–  Cicho, Grzeczny, cicho. Myślałby kto, jakie świętoszki z was. Dopiero co rąbnęliście księdza.

–  Bo kapuś był.

–  A ten jest esesman. Jeschke, zapamiętałeś?

–  Jeschke, Jeschke. Major idiota, że sobie jeszcze z panem spokoju nie dał. Na płatnych morderców wychodzimy przez tę spółkę z panem.

–  Wy jesteście żołnierze, wy macie obowiązek. A co ja mam? Ja mam rodzinę.

–  Pan masz miliony. I wcale tak wiele za nie nie cierpisz.

–  Won z Mickiewiczem. Słuchaj mnie, Grzeczny, bo jest druga sprawa. Ktoś do mnie strzelał. I mów mi teraz, czyja to robota.

–  Jakby była nasza, to byś pan tu stał w charakterze bladego ducha.

–  Powiedz to Łysemu.

–  Łysy ma dwie dziury w korpusie. A panu nawet włos. Co to za strzelanina była?

– Przed moim domem. O rodzinę się boję. I nie wmówisz mi, Grzeczny, że to Szwaby.

–  No nie, jasne, że nie. Ale też nie my.

–  Chyba że na własną rękę ktoś, kto podziela twoje moralne obiekcje, ale jest ciut szybszy do giwery.

–  Jeśli na własną rękę, to już prędzej twoi germańscy kontrahenci.

–  Głupotę właśnie powiedziałeś.

–  Fakt. Ale… szczerze: ja nic nie wiem o takich ruchach. Nie doszło mnie. Doszło mnie natomiast, panie Trudny, o jakimś berlińskim dygnitarzu, który podejmował pana w miejscu publicznym chlebem i solą. Czy też pan jego. O co w tym chodzi?

–  O nic. On trup. Pofatygował się do mnie z wizytą i wynieśli go już nogami do przodu. Serce najpewniej.

–  Oj, w niebezpiecznej okolicy pan mieszkasz, w niebezpiecznej. Będą przez ten zgon jakieś kłopoty?

– To się zobaczy. Na razie mnie nie zgarnęli. On tu ponoć był prywatnie.

–  I prywatnie się z panem spotykał?

–  Aha. Ty, Grzeczny, pamiętasz, co Siwy mówił? No więc to się rozchodzi. Nawiedzony dom, pojmujesz? A to dzielnica pożydowska. Esesman był mistyk. Szło mu, zdaje się, o seans spirytystyczny czy coś w tym stylu.

–  Poważnie?

–  A coś ty myślał? Że Hitler człek zdrowy na umyśle? Oni tam wszyscy mają szajbę nielekką. Astrologia, te rzeczy. Suń się, ksiądz idzie.

Drugą rozmowę przeprowadził przez telefon, po powrocie do domu.

–  Janos?

–  Spokojnie, dobre wieści mam.

–  No słucham.

–  Z von Faulnisem nie będzie problemu, Berlin to tuszuje, nie chcą afery. Przyjechał, umarł, koniec, sprawy nie było. To ich wewnętrzne perturbacje, akurat dla nas szczęśliwe.

–  Żadnego śledztwa?

–  Żadnego. Zresztą i tak byłbyś poza podejrzeniami.

– O?

–  Zanim zabrali ciało, Geider-Miiller zlecił sekcję i po tej sekcji definitywnie odechciało im się spekulacji. Otóż, wyobraź sobie, kroją go, otwierają mu klatkę piersiową… i co widzą?

–  No co?

–  Ano nic!

–  Jak to: nic?

–  Nic! Mówię przecież: nic. Pustka. Zero.

–  ???

–  On tam w środku nic nie miał! Ani serca, ani płuc, ani jelit, ani w ogóle niczego. Pytanie zatem nie jest o to, w jaki sposób on umarł, ale w jaki sposób żył. Ciężko oskarżyć o zabicie trupa, chociażby to było atrapowe oskarżenie i sprawa ukartowana. Coś takiego nie przejdzie nawet w Guberni. Von Faulnis nie żyje, bo nie może żyć. Gdyby nie setki świadków, wątpiliby nawet w to, że przyjechał tu o własnych siłach. Z medycznego punktu widzenia on od początku był chodzącym trupem. – W balona mnie robisz.