Выбрать главу

–  Fąfałnic.

–  Krystian też je widział i słyszał?

–  Aha.

–  A właściwie jak one wyglądały? Wiem, że strasznie, ale jak?

–  Noo, o, tak, tak jakoś…

– Wiesz co, ty mi je lepiej narysuj. Siądź sobie tutaj, masz papier i ołówek, i rysuj. O, widzisz. Ja tu będę pisać, a ty będziesz rysować.

Ale nic nie pisał. Pomimo nie zapadłego za horyzont zimowego słońca, ogarnęła Trudnego miękka i wilgotna ciemność nocy. Fąfałnic, von Faulnis. Nie mogły, po prostu nie mogły o nim wiedzieć. Gdy się im to śniło – nawet ja nic o wypatroszeniu Standartenfuhrera SS jeszcze nie wiedziałem. Jakże brzmiało tłumaczenie Rosenberga słów wyszeptanych przez ducha? Gospodarzowi… że to dla mego… Dla mnie. Śmierć von Faulnisa. Duchy tego domu potrafią dokonywać rzeczy niemożliwych – lecz przecież już wcześniej zdawałem sobie z tego sprawę: ściana, megaserce, strych. Zabiły Standartenfuhrera, a teraz szantażują mnie śmiercią moich dzieci. Znam już groźbę zawartą w tym szantażu, nie wyjawiły mi jednakże jego celu. Co takiego mam uczynić w zamian za darowanie życia Lei i Krystianowi? I owo uczucie: że jestem w tej historii postacią zaledwie trzecioplanową. Ahnenerbe. Die Gruppe. WerYIIMoeErde. „Niedawno. Osobowy. Interferencje. Niewytł. stabil." Te książki… Te żydowskie sieroty… Mordechaj Abram, który ukrywał u siebie – który ukrywał u siebie Szymona Sznica; tak, ja to czuję, to zbyt wielka zbieżność, by miała się okazać pustym przypadkiem. Szymon Sznic – jego notatnik, jego Księga. Że też nie mogę się z nikim podzielić całą tą historią, rozłożyć jej ciężaru na kilkoro umysłów. Bo w samotności – czuję, jak ogarnia mnie noc. Ale nie mam wyjścia. To z pewnością jest szaleństwo. To jest szaleństwo ponad wszelką wątpliwość – niestety, pozostaje przy tym również rzeczywistością. Strzelają do mnie. Mówią z powietrza. Pokazują na jawie koszmary. Więżą dzieci. Zsyłają noc. Ta gra mnie przerasta. Nie dla mnie napisano tę sztukę, moja rola nieznacząca, umrę w drugim akcie. Boże mój, co ja mogę? Co ja mogę? Tylko posłusznie wyczekiwać na rozkazy z zaświatów. A potem posłusznie je wykonać. Nic więcej, nic mniej. Ze mnie jest jednak dzienne zwierzę, w nocy ślepe i bezradne, nie odróżniam dymu od kamienia, możliwości od niemożliwości. Mają mnie na haczyku, złowiły Jana Hermana Trudnego.

– O, popatrz. Takie. Takie.

Spojrzał na podsunięty przez Lee rysunek. Nie rozpoznał góry i dołu. Obrócił kartkę kilkakrotnie, przekrzywiając przy tym głowę. Potwora wyśnionego przez Lee, pomimo szczerych wysiłków, nie ujrzał. We własnym skojarzeniu zobaczył na tym prostokącie papieru skrzyżowanie mapy Europy z którymś z dzieł tego szalonego Picassa oraz rozdeptaną meduzą.

–  Ładne, ładne.

15.

Grążel i Paniebuda byli na ciężkim kacu. Główki ich bolały, światło w oczka raziło i okrutne wprost pragnienie cierpieli.

–  A niech ja kapucynem zostanę, panie szefie, jeśli się dzisiaj albo jutro do getta, kurrwa, ruszę.

–  Czy ja ci mówię, że dzisiaj? Czy ja ci mówię, że do getta? Macie mi tylko wyniuchać jakiegoś wyedukowanego starozakonnego, na którego znalazłoby się coś takiego, żeby mu w razie czego buźkę przymkniętą utrzymać. A jak mówię wyedukowanego, to mam na myśli raczej rabina, aniżeli jakiegoś lichwiarza spryciulę.

–  W razie czego, to każden jeden, kurrwa, bohater, za pańskim przeproszeniem, panie szefie, siostrzyczkę rodzoną na tacy Szwabom poda. Uch…! Może jednak znalazłoby się coś dla oczyszczenia oddechu?

–  A nalejcie sobie, moja strata… Słuchajcie no, draby głupie: przecie nie chodzi mi o męczennika, bo to i żadna specjalnie trefna sprawa, tyle żeby zaraz potem nie porozpowiadał wszędzie naokoło, co i jak. To jest prosta robota; to w ogóle nie byłaby robota, gdyby nie getto i nie Niemce.

–  Ale ich pan, panie Trudny, nie ten-tego, nie wyrzucisz do śmieci… No to i jest robota, a my teraz, kurrwa, forrmy nie mamy.

–  Tajes. My bez formy. My sflaczali. Patrz pan. Palcem bym nie ruszył, chociażby tu na mnie spadła gołodupna blondyna. Amen. Kaput. Finito. Grążel i Paniebuda do wulkanizacji.

To oczywiście były targi i rzecz stanęła na dziesięcioprocentowym upuście w kolejnym przemytniczym transporcie z getta. Bandyci wywlekli się z biura Trudnego pośród chrapliwych westchnień i bulgotliwych inwokacji do bóstw o niecenzuralnych imionach. Wyszli na miasto o dziesiątej; o trzynastej trzydzieści Paniebuda przekręcił do firmy Trudnego z ciastkarni w śródmieściu. – Notuj pan – zamamrotał. – Notujesz?

–  No.

–  Notuj. Urszulańska siedem. Pukasz pan do mieszkania numer jeden i pytasz o Zdzisia. Zdzisio jest ślepy na jedno oko i pluje, jak mówi; poznasz go pan. Zdzisiowi rzekniesz, żeś od Apollina. Nie wiem, co to za syf, ten Apollin, ale tak trzeba wołać, więc lepiej pan nie przekręć. Zanotowałeś pan?

– No.

–  To już ten Zdzisio dalej pana zaprowadzi. Żydek jest młodziak, ale podobnież strasznie mądry i uczony, i w ogóle. Czyta i pisze po ichniemu, bo chciał pan wiedzieć, to się spytałem. Graba.

Trudny poszedł na Urszulańska 7. Była to stara, czteropiętrowa kamienica z zaśmieconym podwórkiem studnią; wchodziło się doń przez ciemną, tunelową bramę. Dozorca spod numeru pierwszego, inkryminowany Zdzisio, odpowiadał obrazowemu opisowi Paniebudy w dwustu procentach. Mówił bardzo dużo, a miał katar oraz zapewne jeszcze z pół tuzina innych wirusowych infekcji, i Trudny większą część swej uwagi poświęcał na utrzymywanie stosownego dystansu od owej chodzącej wszechzarazy, co wszakże nie zawsze było możliwe. Zdzisio poprowadził Jana Hermana wąskimi, niskimi schodami piwnicznymi, w dół, w mrok, w zimne i wilgotne podziemie budynku. Wyglądało na to, iż posiada on aż dwie równoległe piwniczne kondygnacje, a wejście do tej drugiej znał jedynie Zdzisio, o czym nie omieszkał poinformować zasłaniającego usta rękawiczką Trudnego. Zeszli zatem do podpiwnicy i tu dozorca włączył latarkę. Nieszczęsne owo urządzenie wydawało już z siebie ostatnie błyski, świecąc słabo i z przerwami; gdy odmawiało posłuszeństwa, straszliwy Zdzisio walił nim na oślep (bo właśnie po ciemku) gdzieś w bok, w ścianę; zazwyczaj kilka takich ciosów wystarczało, by na powrót stała się światłość. Wszelako nie zawsze, i wówczas w ciasnych, brudnych, cuchnących lochach Urszulańskiej 7 rozlegała się taka seria przeraźliwego łomotu, kontrapunktowanego jazgotliwym słowotokiem Zdzisia, iż w Trudnym poczęły się lęgnąć wątpliwości co do sensu tajności całego tego interesu z ukrywaniem tu osób poszukiwanych przez okupanta, skoro Zdzisiowe koncerty perkusyjne musiały docierać co najmniej do mieszkań na parterze, jeśli nie wyżej. Zastanowił się przelotnie, czy aby Grążel z Paniebuda nie zażartowali sobie z niego. Ale nie; nie pozwoliliby sobie na to, nawet w sztok uchlani: nazbyt groźny pozostawał dla obu bandytów Jan Herman Trudny z tajemnicami zamkniętymi w swej głowie.

–  Tutaj.

Pochyłe żelazne drzwiczki w pochyłej, nago ceglastej ścianie. Zdzisio zapukał trzy razy, a potem dwa, a potem znowu trzy. Zazgrzytało i drzwiczki się uchyliły; w loch bluzgnęło żółte światło lampy naftowej.

–  Czego?

–  To ja – mlasnął Zdzisio. – Jest ten gość do pana. Drzwiczki uchyliły się szerzej. Trudny ostrożnie wyminął dozorcę, schylił się i wszedł do środka.

–  Trafi pan z powrotem? – zatroskał się Zdzisio.