– Mużryk! – syknął jej Jan Herman w pomarszczoną twarz i kobieta zamilkła.
Mużryk pojawił się po jakichś pięciu minutach; jeszcze dociągał na sobie nazbyt obszerną kurtę, jeszcze poprawiał na głowie szarą uszatkę – był niesamowicie chudy i wszystko na nim dosłownie wisiało.
– Ktoś pan, do ciężkiej cholery?! Trudny podał mu kartkę.
– Co to jest?
– Wiadomość.
– I co ja niby mam z nią zrobić w tych egipskich ciemnościach, zeżreć? Moment. – Na powrót zniknął we wnętrzu mieszkania, skąd dochodziły przytłumione odgłosy coraz liczniejszych rozmów; Trudny zastanowił się przelotnie, ile w nim właściwie mieszka rodzin.
Mużryk ponownie wyskoczył z mroku w mrok, niczym diabeł z pudełka. Potarł nie ogolony policzek, łypnął na Jana Hermana; Trudny nie widział twarzy mężczyny, spowijała ją gładka czerń bezświatła.
– Można spytać, na kija panu ten Goldstein?
– A tak sobie, dla hecy – warknął Jan Herman. – No, co jest? Idziemy? Nie idziemy? Jaja mi zamarzają.
– Bo i kto to widział, taką nocą przeklętą…
– Chryste Panie, nie smęćże, człowieku, mnie tam zegar tyka!
– Tfu, krześcijanin zatracony – Mużryk uśmiechnął się szeroko i mrugnął do Trudnego. Trudny, zdjęty podstępnie sympatią do tego pozornie ponurego kościelca, odburknął coś, wpadając w ten sam, na poły żartobliwy nastrój, nijak się mający do czasu i miejsca.
Przeszli przez ulicę, a potem przez coś, co wyglądało na świadomie zalodzony śmietnik. Mużryk zgrabnie przeskoczył krzywy płot i Jan Herman poszedł w jego ślady, pomimo nieporęcznego ciężaru pod pachą. Znowu ulica i znowu podwórze. Żyd podszedł do ciemnego okna, zapukał w szybę. Po chwili ponownie. Okno się uchyliło. Poszeptali coś w jidysz. Okno się zamknęło.
– Tam – wskazał ręką Mużryk. Trudny obejrzał się i zauważył majaczący w mroku zarys wysokiego gruzowiska po budynku zniszczonym podczas bombardowania. Zmarszczył brwi.
– Mieszka tam?
– Nie, nie. Chodź pan.
Zaczęli się wspinać po ruinach. Dotarłszy na ocalałą platformę półpiętra, Mużryk ruchem brody kazał Janowi Hermanowi spojrzeć wzwyż, ku szczytowi schodów urwanych w połowie, wycelowanych szczerbatą krawędzią w przestwór czarnego nieba, zaciągniętego wężowymi w swych kształtach i ruchach chmurami. Trudny wytężył wzrok. Na krańcu owych schodów, na samym krańcu, ponad gruzowym zapadliskiem, siedział samotny człowiek.
– On?
– On.
– Co niby tam robi?
– Czeka na wnuczkę.
– Że co?
– No przecież widzisz pan, że szalony.
– O żeż kurwa.
– Idź pan, jak chcesz. Może coś panu powie. Licho go wie. – Mużryk zeskoczył z półpiętra, cudem sobie przy tym nie łamiąc nóg, i szybko zniknął w nocy; noc go pochłonęła w całości, razem z dźwiękami.
Trudny zaczął się wspinać po schodach do nieba. Szedł środkiem, bo nie ostały się im żadne balustrady ani ściany boczne, a to jednak była znaczna wysokość; wiatr szarpał połami starego płaszcza. Nie były ciche te jego kroki, nawet się nie starał, żeby były, ale Izaak Goldstein w ogóle nie drgnął. Śpi, pomyślał Jan Herman. Śpi. Zamarzł. Podszedł doń, zatrzymał się. Stał nad nim wysokim cieniem, zimne powietrze opływało ich jak jedną bryłę, porywało parę oddechów – Goldstein, z nogami opuszczonymi w piekielną czeluść zniszczenia, zgarbiony u stóp Jana Hermana, okutany szczelnie paroma kocami naraz, zdawał się przy nim starczo zdziecinniały, skurczony przedśmiertnie, artretycznie zasuszony: mała mumia na mrozie. Trudny kucnął, odwinął Księgę z czarnego płótna. Błysnęły matowo okucia. Orękawicznioną dłonią wyjął zapałki i po kilku nieudanych próbach zapalił trzy jednocześnie; otworzył Księgę, przewrócił pierwsze jej kartki i zbliżył do nich płomień. Jasność w ciemności: oczy samowładnie kierują się ku światłu. Izaak poruszył głową, szepnął coś po hebrajsku.
– Polski, polski – rzekł mu cicho Trudny.
– Ach – westchnął przeciągle Goldstein. Wiatr wtłoczył mu westchnienie z powrotem do niedołężnie uchylonych ust; ten sam wiatr zgasił zapałki.
– Szymon Sznic – rzekł Trudny.
– Ach – powtórzył Gołdstein, bo powtarzać zawsze łatwiej.
– Pan mi powie, panie Goldstein, pan mi powie.
– Co takiego?
– Na co była Sznicowi Księga? Co on chciał…? Ahnenerbe… pan słyszał? Oni… to SS. Ścigali go. Jakie to czary, jakie…
– Ciiiii! Ciiicho…! Cicho, cicho, cicho.
A noc była wszędzie wokół. Bestia stała krok za przykucniętym na krawędzi schodów donikąd Janem Hermanem i patrzyła mu przez ramię. Ponad Izaakiem Goldsteinem wył wiatr, a starzec wołał w ciemną nieskończoność imię swej wnuczki, najpewniej od dawna już martwej.
– Rachel, Rachel, Rachel…
Więc gdyby nie ta noc, która obejmowała wszystko i Wszystkich, nie znalazłby Trudny w sobie dość odwagi ani strachu, aby to zrobić.
Złapał za długi odstrzęp koca, potrząsnął Goldsteinem i obrócił go twarzą do siebie.
– Ja mam twoją Rachelę! – szepnął mu twardo. – Powiedz mi, to ci ją zwrócę!
– Ty…
– Ja ją mam! Ja! Mów, dziadzie!
– Rachel…
– Bo już jej nigdy nie zobaczysz!
– Ale co…
– Sznic! Księga! Czary!
– Ja nie chciałem, on mi ją zabrał, mówiłem, żeby nie wierzył w obietnice ciała, mądrość przecie jedynie w słowach, są znaki na świecie, są znaki na ludziach, wszystko naznaczone, wyznaczone i przeznaczone, nie ten mądry, kto czyta i rozumie, lecz ten, kto rozumie i czyta, ale Szymon widział władzę na Ziemi, jego przeznaczenie krótkie, on nie chciał pokoju, on chciał wojny, w której zwycięzcami bylibyśmy my, strach i nienawiść, nienawiść i strach, błogosławieni ci, którym wystarcza sam lęk, lecz nie Szymonowi, nie jemu, on pragnie równowagi, ale czyż może zostać osiągnięta równowaga na tym świecie, czyja ręka do wagi i czyja ta waga, ale on jest młody i to dlatego, w czas wojny starość nie w cenie, Bóg mu przebaczy, Bóg wejrzy w jego serce i zobaczy łzy skrzywdzonego, cierpienie bezsilnego, upokorzenie wzgardzonej sprawiedliwości, bo gdyby się jedynie bał, gdyby wystarczał mu sam strach…
Trudny odłożył Księgę, wstał i powtórnie potrząsnął starym, znacznie silniej, mało go przy tym nie zrzucając w ciemną przepaść.
– Zamilcz, kabałisto! Nie chcę twych sklerotycznych proroctw! Mów mi o czarach!
– O czarach…
– O czarach Sznica. Powiedz mi, czego on pragnął! Czego pragnął od Księgi!
Na to Izaak Goldstein wykrzywił się obrzydliwie, śliniąc się starczo w ohydnym uśmiechu.
– I ty, który ją masz, ty… chcesz wiedzieć. Mam ci powiedzieć, jak jemu powiedziałem.
Trudny nie był już w tej chwili pewien, czy kabalista widzi w nim posiadacza Księgi, czy raczej posiadacza Racheli; szczegóły zamazały się chyba również samemu Goldsteinowi.