– Nie – rzekła równie cicho, co on. – Nie złożę takiej przysięgi. Już zapomniałeś o moich słowach. Już zapomniałeś o przyznanej racji. Znowu chcesz zawłaszczyć dla siebie całą odpowiedzialność. Ja jestem matką. Ja decyduję. Podziel się ze mną swymi lękami. Nic nie przeraża mocniej od samej tajemnicy.
I była prawda w jej słowach, nie mógł zaprzeczyć. Nawet się nie starał.
– Ten dom, Viola, ten dom jest nawiedzony. Opowiedziały ci swój sen? To jest szantaż. Fąfałnic, pamiętasz? Tak naprawdę on się nazywał von Faulnis i umarł tutaj, mówiłem ci. Został zabity. Nie ma ochrony przed taką śmiercią. Lea i Krystian nie mogą stąd wyjść. Bo wierzę temu szantażyście, kimkolwiek on jest. Ja mu wierzę.
Czytała szczerość z jego oczu; wdzięczny był za jej bezruch, bo nie cofnęła dłoni od jego twarzy.
– Proszę cię…
– Viola.
– Proszę…
– Wiesz przecież.
– Tak. Aleja…
– A gdzie my niby jesteśmy? Gdzie rozmawiamy?
– Chcesz mnie przestraszyć!
– Sama się tego domagałaś. Otrzeźwiło ją jego okrucieństwo.
– Nawet nie wiem, czy ci wierzę – szepnęła.
– Ja wiem. Wierzysz. Przeczuwałaś to od początku.
– Nie żartowałbyś sobie przecież…
– Nie.
Dopiero wtedy odstąpiła od niego; oderwała również wzrok i rozejrzała się po bibliotece. Trudnemu błysnął w myśli, ostro i wyraźnie, obraz Violetty obronnym gestem zakładającej ręce na piersi i ściągającej ramiona do wewnątrz; w ułamek sekundy później istotnie uczyniła to. Niemal się uśmiechnął. Ten rodzaj jasnowidztwa przychodzi z czasem w każdym małżeństwie.
Zacisnęła wargi, odważnie przyjmując na siebie pełną świadomość podległości jakimś niewidzialnym mocom, już przez sam fakt nieustannego pozostawania pod ich obserwacją.
– Co teraz?
– Teraz trzeba będzie dobić targu. Czekam na wyjawienie ceny.
– To Koń dał ci tę książkę?
Tak – odparł, zanim się zorientował, że Violetta wskazuje gniewnym spojrzeniem nie na dzieło Charlesa Howarda Hintona, lecz na czarną Księgę; obie te książki przytargał mroźnym i śnieżnym rankiem z pogrążonego w zimowym lenistwie miasta, a ona, otwierając mu drzwi, udawała, że nie zwraca na nie uwagi. Ale to inteligentna kobieta, nie zapominał o tym. Wiedziała o Koniu, nie wiedziała o getcie; wiedziała o duchach, nie wiedziała o pokoju na strychu. Czuł, iż utrzymując ją w stanie częściowej ignorancji, w rzeczy samej dopuszcza się aktu brutalnego kłamstwa. Zaniechanie czynu też jest czynem; policzone zostaną nasze decyzje, nie zaś wyniki rzutów kośćmi. Więc kłamał, kłamał jej świadomie i z premedytacją, podobnie jak Izaakowi Goldsteinowi. Przełykał teraz gorzką plwocinę: Nie jestem, nie jestem dobrym człowiekiem.
– Janek! Janek, spójrz mi w oczy! – zmarszczyła brwi. – Zapamiętaj sobie to jedno: nic beze mnie! Nic beze mnie.
– Dobrze, dobrze.
– Nie bądź taki pewien swego. Ja jeszcze nie zdecydowałam, czy to szaleństwo, czy tylko histeria.
– Ale dzieci…
– Myślisz, że wystawię je na jakiekolwiek ryzyko? Znasz mnie chyba.
– Znam i dlatego nie rozumiem… Uśmiechnęła się, bynajmniej nie pojednawczo.
– Ty mi jeszcze nic nie wytłumaczyłeś. A ja muszę wiedzieć wszystko, wszystko. Po śniadaniu…
– Nie jestem głodny.
– …przyjdę tu i sobie porozmawiamy. Może i przetrzeźwiejesz do tego czasu.
Wyszła. Obca kobieta, obcy człowiek, wróg.
Spojrzał na zegarek: ósma czterdzieści. Śniadanie niedługo. Ma do dyspozycji godzinę, nie więcej.
Wstał i zamknął za nią drzwi; potem wrócił do biurka. Zasiadł za nim na krześle, odsunąwszy na bok po pustym blacie łaciński rękopis oraz książczynę Hintona. Wyprostował się, oparł przedramionami o mebel.
– Czekam – rzekł w pustkę.
W gruncie rzeczy nie spodziewał się żadnej odpowiedzi. Był dzień, a w domu aż huczało od ech porannych kłótni przebudzonej familii – nie są to okoliczności sprzyjające manifestacjom ciemnych sił. Błąd, jaki Trudny popełnił, popełniłaby w tej sytuacji większość ludzi: on mianowicie wciąż jeszcze stosował do rzeczywistości sztuczną, aprioryczną logikę autorów powieści grozy, ponieważ tak naprawdę – wciąż jeszcze – nie wierzył w tę rzeczywistość.
To wina tych wszystkich lat, które przeżył, twardo stąpając po ziemi: tkwiła w nim, gdzieś bardzo głęboko, organiczna, instynktowna, fundamentalna niewiara. Noc pozbawiała ją wpływu na myśli, uczucia i odruchy Jana Hermana – ale teraz właśnie nie było nocy.
– Czekam – powiedział i, zaiste, nie czekał długo.
Poczuł ucisk dookoła ud i barków. Coś nim szarpnęło. Spadał, ale do góry. Wzlatywał wzwyż, lecz na dół. Odruchowo poderwał się na nogi i złapał brzegu biurka. Tyle że nie było podłogi pod jego stopami ani blatu pod jego dłońmi. Miał otwarte oczy i dlatego nie krzyczał: sparaliżował go szok absolutnej dezorientacji. Trudny był zdezorientowany w ostatecznym tego słowa znaczeniu.
Gabinet zniknął, nie widział gabinetu: ani jego wnętrza, ani ścian, ani w ogóle domu. Miotał w panicznym strachu głową – na boki, w dół i w górę – usiłując wypatrzyć choć jeden znany, stały punkt odniesienia. Nie było takiego. Wciąż nie krzyczał, ponieważ brak mu było tchu, a także dlatego, iż czuł śmiertelne rozrzedzenie atmosfery, w jakiej się znalazł, wciąż postępujące w miarę jego ruchu w niewiadomym kierunku, lecz który to ruch postrzegał poprzez nieustanną wszechzmianę. To już Tybet, pomyślał, histerią zapędzony w absurd. To już Himalaje -to w górach tak ciężko się oddycha.
Ale przecież nadał miał otwarte oczy – nie był w stanie ich zamknąć – i widział, że to w żadnym razie nie jest Ziemia, którą znał i na której żył. Łopotały wokół niego płachty jakiejś ciemnej materii, znikając i pojawiając się w ułamkach sekund. Czasami równoległe, czasami względem siebie prostopadłe, czasami wręcz się przecinające, ciągnęły się z nieskończoności w nieskończoność, a on sunął wskroś nich. Choć tak naprawdę nie czuł przecież tego ruchu; zdezorientowane zmysły mówiły mu coś innego: że trwa nieruchomo w centrum wszystkiego, a owo wszystko kalejdoskopowo co raz to wpada i wypada z okalającej go przestrzeni. Aczkolwiek jakaś część jego umysłu wiedziała, że po prostu doświadcza kolejnego aspektu naturalnej względności ruchu.
Płachty ciemnej materii i obłoki mięsiste, i drzewa gąbczaste, białe, i deszcz oleisty, i majaczące na odległym horyzoncie szare płaszczyzny kosmicznych ścian skalnych, i kule, łzy, tuleje, toroidy i torusy różnokolorowych mas o konsystencji stygnącej magmy, i cieliste bryły, i kamienie po prostu, i po prostu piasek, i wszystko, wszystko, wszystko; wszędzie. Jedno szybkie mrugnięcie wystarczało, by odmienić cały postrzegany przez Jana Hermana świat. Czy naprawdę tak szybko się poruszał? Czy też wystarczał sam fakt ruchu? (Względem czego, na litość boską?!)