Выбрать главу

Ale to przecież nie były jedynie całościowe zmiany, chaos nie ograniczał się do rytmicznej kasacji widoku i zastępowania go innym. Trwały pośród tego krótsze i dłuższe ciągłości, jak w polifonicznym utworze muzycznym, gdzie nie ma zgody pomiędzy poszczególnymi liniami melodycznymi. Owe skały na widnokręgu – co najpewniej wcale skałami nie były – wytrzymały podaj pół minuty, zmieniając jedynie odcień; potem rozpłynęły się we mgłę, potem ta mgła przybliżyła się do Trudnego na wyciągnięcie ręki, a potem zniknęła. Deszcz, który padał po łuku, padał przez jakieś pięć sekund. Magma – co też najpewniej wcale magmą nie była – metamorficznie przybierała kształt za kształtem, a wszystkie obłe, wszystkie gładkie: to właśnie te kule i toroidy, i dwumetrowe jaja. Zresztą forma przytłaczała rozmiar; zdawało się tu nie obowiązywać prawo zachowania masy: bryły kurczyły się i rozdymały (od pięści do góry i od góry do piłki) w niemierzalnych ułamkach sekund, nierzadko szybciej, niż Jan Herman był w stanie to zarejestrować, toteż wkrótce nie był on świadom nawet tożsamości konkretnych obiektów: czy obserwowanym przed chwilą różowym grzybem piany była ta spirala dymu, czy też tamten obłok czerwieni? Transformacja, transformacja, transformacja; zmiana, zmiana, zmiana; obrót, obrót, obrót; ruch. Co to za świat? Czy w ogóle można tu mówić o jednym konkretnym, zamkniętym miejscu w przestrzeni? Sprawia to wrażenie raczej przypadkowego zbioru różnych światów, przez które Jan Herman teraz przelatuje, przebija się, niczym igła przekłuwająca się przez warstwy bezplanowo zgarniętych płócien, każde o odmiennej fakturze, barwie, grubości i elastyczności.

Ponieważ nadal – na skutek selektywnego ucisku na różne części jego ciała – odnosił wrażenie pozostawania w niewidzialnych szczękach jakiegoś potrzasku, w objęciach wymuszającej domniemany ruch pułapki; i ponieważ trwał ów ruch, a w każdym razie wszelkie jego pozory (co na jedno wychodziło) – nie od razu, a w istocie bardzo późno, Trudny zorientował się w kolejnym doświadczanym dziwie: otóż nie ważył już tyle, ile powinien. Odjęto mu ciężaru. Wzlatywał ku nieważkości.

A drugim ciągłym i stałym procesem, obok malejącej grawitacji, było postępujące zaciemnienie świata, stopniowo słabło bowiem natężenie światła. Ze światłem w ogóle była dziwna sprawa, bo skąd niby się ono brało, skoro brakowało na tym quasiniebie, zamykającym sferę około-trudną zarówno od zenitu, jak i nadiru, i w niczym nie podobnym do zwykłego, ziemskiego nieba, może oprócz wrażenia pustej, bladej nieskończoności – skąd brało się światło, skoro brakowało słońca? A co to za niebo bez słońca, księżyca czy gwiazd chociażby? I po prawdzie, w oczach Jana Hermana nie było to niebo, a – po prostu – przestrzeń. Tak czy owak, nie dostrzegał w niej żadnego konkretnego źródła światła.

A teraz zapadała nań ciemność. Mroczny horyzont tego niemożliwego świata szybko zbliżał się do Trudnego. Trudnym zaczęło szarpać na boki; siła, która nim powodowała, zmieniła spokojny dotąd ruch po prostej w szalony zygzak. Jan Herman już prawie nie miał czym oddychać. Nie widział wydychanego przez siebie powietrza, lecz był pewien, iż ścina się ono we mgłę zaraz po opuszczeniu ust, albowiem taki straszliwy, przejmujący mróz tu panował; być może Trudny po prostu zostawiał swój oddech za sobą. Mróz rósł, rosła ciemność, i strach w Janie Hermanie – strach go niemal rozsadzał. W dookolnym półmroku pęczniały i przewalały się jakieś gigantyczne kształty. Towarzysząca temu wszystkiemu nienaturalna cisza zmuszała Trudnego do wsłuchiwania się w bicie swego straceńcze rozpędzonego serca. I ta złudnie karneralna bezdźwięczność środowiska oraz brak wyczuwalnych na skórze muśnięć wiatru sprowokowały Jana Hermana do desperackiego podejrzenia: A może to wszystko omam? Może ja wciąż znajduję się w gabinecie? Nie widział tego, nie był świadom – lecz piękniejąca z dnia na dzień bestia szybowała przez niemożliwą przestrzeń wraz z nim; otaczała go swym cudownie miękkim ciałem, z pełnym satysfakcji uśmiechem na nocnym obliczu wgryzała się w serce i umysł Jana Hermana, nareszcie gotowego do zainicjowania dośmiertnego symbiotycznego związku z bestią. Już jesteś mój, szeptała mu do ucha i on coś słyszał, naprawdę coś słyszał, jakieś delikatnie tchnienie, jakiś cichy wizg, jakby odgłos tysięcy mijających go o milimetry kuł karabinowych.

– Nieee!! – wrzasnął resztką powietrza, jakie zebrał w płuca, a jego głos zabrzmiał przerażająco obco i nieludzko.

Natychmiast zmienił się kierunek ruchu i poczęły odwracać wszystkie zachodzące dookoła procesy; przy czym powrót trwał nieporównanie krócej, aniżeli droga w tę stronę: być może większa była szybkość spadania powracającego Trudnego, a być może istotnie krótszy tor, po jakim tym razem się przemieszczał. Bo nie był zdolny do dokonania porównań obu pokonanych tras. Te same? Inne? Nie wiedział, chaos go pokonał.

Dywan gabinetu delikatnie dotknął go w plecy; był u siebie, leżał na podłodze, gapił się w sufit. Wypuszczono go z uścisku.

Bardzo długo trwał tam w bezruchu, po prostu oddychając. Sycił się pewnością trwałości otoczenia, w którym nic się nie zmienia, wszystko pozostaje w jednej i tej samej formie na wieki: to jest biurko, to jest telefon, to jest krzesło, to jest regał, to jest fotel, to jest okno, to jest stora, to jest ściana, to jest żyrandol, a to jest sufit.

Po czym sufit odezwał się doń koślawymi, topornymi ustami, szerokimi na prawie półtora metra:

– Ja.

19.

–  Ty, Sznic – przemówiła bestia słowami i myślą Trudnego.

–  Ja.

Niełatwo zrozumieć logikę szaleństwa i doprawdy cienko przeniknąć procesy myślowe szaleńców. Wpierw trzeba by przyjąć za własne ich dogmaty, a to jest akt nierzadko wprost zabójczy dla zdrowego rozsądku ludzi normalnych. Potwór obłędu, który już wygodnie siedział w Janie Hermanie, nie wdarł się weń przecież siłą. Nie było walki. Zaiste, nikt nie popada w szaleństwo wbrew swej woli. Aczkolwiek istotnie wielu przydarza się to niezauważenie i bez udziału ich świadomości; i tak też przebiegło to u Trudnego. On bestii nawet nie widział. Raz usłyszał jej szept, ale nie rozpoznał – bo i skąd miałby go znać? A teraz już nic nie poradzi. Teraz już w ogóle nie ma szansy jej ujrzeć ni posłyszeć, bo nie jest zdolny do przeprowadzenia obiektywnej obserwacji i osądu, samemu stanowiąc ich podmiot. Nie odróżni własnych myśli w swej głowie od – też własnych, ale – podpowiedzianych.

Zaśmiał się Jan Herman, rozciągnięty na dywanie, wpatrzony w szczelinę ust na suficie.

–  Ty, Sznic, ty! No pewnie, że ty! Żydowski skurwysynu jeden. Zabiłbyś mi dzieci, zabiłbyś je, prawda? Prawda?!!

–  Przenajświętsza – odrzekły nasufitne usta; głos jaki się z nich wydobywał, nie był ludzkim głosem, w istocie Przypominał chropowate dźwięki odczytywane ze zbyt wiele razy granych płyt, mechaniczne rzężenie metalowych tub. – Ale nie zmusisz mnie do tego. Zrobisz, co powiem, Herr Trudny.

Trudny poderwał się z dywanu, skoczył na biurko i sięgnął do ust Sznica. Zniknęły. Obejrzał się – bestia wiedziała: wargi wyłoniły się z brązowej tapety ponad fotelem, obok okna.

–  Nie wygłupiaj się – powiedziały. – Nie jesteś w stanie uczynić mi najmniejszej krzywdy.

Trudny dał z biurka wielkiego susa, w locie wrzasnął.

– Myślisz, że sprowadzisz tu kogoś podobnymi krzykami? – szydził Sznic. – Zamknąłem w sobie ten pokój, nie wydostanie się stąd ni ćwierć dźwięku; i ty stąd nie wyjdziesz, póki nie zrobisz, co należy.

Trudny z kolei rzucił się ku drzwiom. Dzieliły go od nich jeszcze dwa metry, kiedy drzwi zniknęły, a w ich miejsce pojawił się wielki, topornie ściosany w prostopadłościan blok brunatnej masy, jakby kamienia spieczonego piekielnym ogniem w samym jądrze Słońca. Trudnego zamurowało. Dyszał. Był już jak dzikie zwierzę, z głową podaną w przód, wysuniętymi barkami, zaparty ugiętymi nogami przeciwko całemu światu. Zerknął spode łba na okna: a w nich przecież kraty.