– Szniiiiic!!!
– No słucham cię, słucham.
Jana Hermana zaćmiło. Krew mu uderzyła do głowy -albo też z niej odpłynęła – w każdym razie nagle ogarnęła go ciemna i zimna słabość, gabinet zakręcił mu się przed oczyma, ściemniał, zapulsował w tym ściemnieniu i na moment zniknął; Trudny upadł na podłogę. Zemdliło go nieprzyjemnie w obronnej reakcji organizmu na psychiczny, a może i fizyczny szok i musiał bardzo głęboko oddychać. Podciągnął nogi, oparł się plecami o regał. Inne dźwięki zagłuszał mu szum krwi w uszach.
– Sznic… – szeptał. – Sznic, ty…
– Ja, ja, ja.
Cóż mógł powiedzieć temu duchowi żydowskiego maga? Jakież argumenty wytoczyć dla zniwelowania jego gróźb? Czy w ogóle istnieje swoisty spirytualistyczny sa-voir-vivre? Już same te pytania klasyfikowały Jana Hermana jako szalonego. Bestia miała go bez dwóch zdań.
– Ale na co te całe podchody? – jęknął. – Na co? Przecież to była gra! Te książki… Nie mogłeś od razu…? Pod podobnym szantażem i tak zrobiłbym wszystko, co tylko…
– Nie wszystko. Nie mów, póki nie wiesz. Nie ma takich świętych, nie ma takich męczenników, którzy w imię jakichś wyższych racji, chociażby nie wiadomo jak szczytnych, chociażby w imię życia własnych dzieci, gotowi by byli rzeczywiście na wszystko.
A jednak bestia nie chroniła Trudnego przez strachem.
– Cóż to zatem za potworność musi być… – Poczuł we wnętrznościach nagłe cięcie bólu: kwasy przerażenia rozlewały mu się w żołądku i jelitach.
Sznic coś tam mówił ze ściany.
– …cię przecież obserwowałem od pierwszego kroku, jaki postawiłeś za progiem tego domu. Słyszałem każde twoje słowo, każdy oddech, każdy grymas na twej twarzy widziałem, nawet jeśli sądziłeś, że jesteś sam; nigdy nie byłeś sam, ja byłem wokół ciebie, słuchałem powierzchnią ścian i patrzyłem soczewkami powietrza, przez które przemyka światło. Czekałem na was blisko pół roku i wiedziałem, że nie nadarzy mi się szybko druga okazja. Miałem do wyboru ciebie, twoją żonę, twoich rodziców i dzieci. Nie musiałem się długo namyślać. Wszystko, co później zrobiłem, podporządkowane było jednemu celowi: tej właśnie chwili. Teraz jesteś już gotów.
Trudny zachichotał.
– Ty czekałeś, żebym oszalał!
– Oczywiście. Pomyśl tylko: gdybym się tak do ciebie odezwał owego wieczoru, kiedy tu zjawiłeś się po raz pierwszy razem z tym Józkiem Szczupakiem, gdybym ci się wtedy objawił, jedynie bym cię śmiertelnie wystraszył i stracił szansę. Ja bardzo długo obmyślałem sposób na pozyskanie ludzkiego współpracownika. Księga i notatnik znacznie mi pomogły, bo dzięki nim byłeś w stanie zweryfikować wiarygodność historii u zewnętrznych źródeł. A ten cholerny von Faulnis wprost spadł mi prosto z nieba. Dojrzewałeś jak ciasto odstawione na słońce. A znałem cię już na tyle, by być pewny, iż będziesz dociekał prawdy na własną rękę. Dokąd to dotarłeś za Księgą i moim pamiętnikiem?
– Do Goldsteina.
– On jeszcze żyje? No, popatrz. Na pewno wiele ciekawych rzeczy ci powiedział.
– Że pragnąłeś zemsty.
– A któż jej nie pragnie?
– Że ten czar polega na czwartym wymiarze.
– Dużo wiesz. To dobrze. To bardzo dobrze. Nie pomyliłem się co do ciebie.
– Że mnie zabijesz.
– Ale nie, że dziesiątki razy ratowałem ci życie; tego nie.
– Kłamca, kłamca, kłamca.
– Powiedział ci, że kłamię?
Ten dialog niszczył umysł Trudnego, jak alkohol niszczy mózg pogrążonego w delirium tremens, wieloletniego pijaka; coraz mniej w nim było Jana Hermana, coraz więcej bestii. Szaleństwo stawało się coraz bardziej normalne. Już patrzył Trudny na poruszające na/w tapecie usta bez zdziwienia. Rozmawiał z Szymonem Sznicem; po prostu.
– Życie mi ratowałeś?
– One po wielokroć próbowały pozabijać was wszystkich. Musiałem bez przerwy czuwać.
– Kto?!
– Dzieci, które zabrałem ze sobą. Tamci rzucali gaz. Nie mogłem już dłużej ich bronić. Zdecydowałem się. Nie ze wszystkimi zdążyłem, lecz te, które przeszły, żyją. Cokolwiek by mówić, one żyją, a reszta nie, więc: uratowałem im życie. Tak to wygląda. Nie wziąłem tylko pod uwagę faktu, iż są to właśnie dzieci. Zbyt krótko żyły, by zapamiętać, co to właściwie znaczy… Niewiele w nich ich samych pozostało. Ale to nie ich wina. Jesteście już dla nich tylko jak robaki pod szkłem. Nic dziwnego, że pragną się wami pobawić, rozdeptać tego i owego. Ale to nie ich wina: cała wina jest po mojej strome. Biorę na swoje sumienie także ten szantaż, którego się dopuszczam względem ciebie; biorę na siebie całe zło, którego się dopuściłem i którego się dopuszczę względem twojej rodziny. Przekroczyłem już bramę. Widzę popioły. Nie przestraszą mnie wrota piekieł. W ogóle nie ma we mnie strachu. Jestem jałowy, panie Trudny. Choć nie mam oczu, widzę jasno: krew i łzy wszędzie dookoła mnie, gdziekolwiek bym się skierował. Zrobisz, co zechcę, albo wyjmę wnętrzności z twoich dzieci.
– A czego ty właściwie chcesz, do kurwy matki?!
– Wolności.
– Czego…?
– Wolności. Uwolnij mnie.
– Uwolnić…?
– Nie śmiej się. Spokojnie, spokojnie. Wszystko ci wytłumaczę, podyktuję ci czar. Teraz go rozumiem, więc nie będzie błędu. Ty uwolnisz mnie, ja uwolnię dzieci… i już nigdy więcej nas nie zobaczysz.
– Odejdziecie?
– Za nie nie ręczę, lecz mnie już w każdym razie na Ziemi na spotkasz.
Trudny z wysiłkiem podźwignął się na nogi.
– A więc?
Wejdziesz w czwarty wymiar. Wtedy dopiero będziesz w stanie rzucić czar korekcyjny.
– Co to znaczy: „wejdę w czwarty wymiar"? – parsknął Trudny, przypomniawszy sobie słowa Konia. – To są nienaukowe bzdury…
– Ja się nie znam na nauce, ja się znam na czarach. Jan Herman spojrzał na wielkie usta poruszające się na ścianie jego gabinetu, niczym materialny cień rzucany na trójwymiarową płaszczyznę konstrukcji budynku, i zrozumiał absurdalność swych obiekcji, oczywistą nieprawdę zawartą w – logicznych, a jakże – wywodach Konia. Logika zaprzeczała rzeczywistości. Trudny zaś naprawdę rozumiał to. Bestia poruszyła się w nim, w mimowolnym skurczu doznawanej ekstazy.
Dogmat autonomiczności nauki oraz magii już w swej istocie był szalony – Jan Herman dostrzegał w tym szaleństwie prawdę. Bo rzeczywiście – magia nie zależała od aktualnego stanu nauki. Dlaczegóżby czary działające w starożytności nie miały działać w XX wieku? Dlaczegóżby czar sformułowany w średniowieczu, kiedy to nikomu się nie śniło o wyższych wymiarach, teraz, gdy przemieściły się one do dziedziny nauki, miał utracić swą moc? Skoro magiczne amulety mają realny wpływ na bieg wydarzeń, jednako wypaczać będą rzeczywistość w leśnej wiosce Gotów, starożytnym Rzymie, dziewiętnastowiecznym Paryżu, Generalnej Guberni czy we wnętrzu kosmicznej rakiety. Nauka sięgnie i opanuje ów czwarty wymiar przestrzenny może dopiero za wiek, może za dwa, może nigdy – ale to nie oznacza, iż tymczasem pozostaje on równie niedosiężny dla magii i pokrewnych jej kunsztów, doktrynalnie wrogich logice. Któż bronił szamanom prymitywnych plemion z pomocą usłużnych duchów leczyć ludzi z guzów na mózgach na tysiące lat przed tym, jak trepanatorzy faraonów zaczęli grzebać swymi paluchami naukowców w królewskich czerepach Ramzesów?