– Cóż więc mam uczynić? – Rzucisz na siebie czar.
– Ja? A co, ty nie możesz, magu wielki? Dlaczego to sam na siebie muszę go rzucać? Hę?
– Zapomnij o „dlaczego". Takie są rytuały.
Takie są rytuały. Szaleństwo nie podlega dyskusji. Jan Herman tylko uśmiechał się pod wąsem, głupio rozbawiony sytuacją.
– I co dalej? Co z tym czarem?
– Nie możesz objąć umysłem czegoś, czego nie widzisz, nie dostrzegasz, nie jesteś świadom. A przecież potem ty sam będziesz musiał rzucić czar również na mnie; inny, lecz nie mniej skomplikowany. Pozostając istotą trójwymiarową, nie byłbyś w stanie tego uczynić, nie byłbyś w stanie mnie uwolnić. Pierwszy czar i twoja transformacja stanowią jedynie warunki wstępne. To dopiero ten drugi, korekcyjny, uwalniający… wyceniłem na życie Lei i Krystiana. I po jego realizacji będziemy kwita.
Lecz Trudny nie słyszał dwóch ostatnich zdań wypowiedzianych przez naścienne usta Szymona Sznica.
– Moja transformacja… – Zatoczył się, jak od uderzenia obuchem w ciemię. – Mam się zmienić, mam się zmienić… W co?
– W to, czym ja teraz jestem. Musisz, musisz zyskać czwarty wymiar. Teraz mnie nawet nie widzisz. Musisz-musisz-musisz!
– Ale jak ja potem to odwrócę… Dasz mi taki czar, żebym z powrotem stał się człowiekiem?
Jedno Sznicowi trzeba przyznać: nie wahał się z odpowiedzią.
– Nie ma takiej możliwości.
Trudny machnął ręką. Był to gest absolutnie pozbawiony znaczenia: wizualna manifestacja mentalnego zamętu. Janowi Hermanowi poplątały się myśli. Podreptał ciężko do fotela, zapadł się w miękką czerń. Nie widział teraz ust z tapety, nie były ważne, ani się ich bał, ani im się dziwił, ani ich nienawidził.
Sznic milczał, i słusznie czynił, bo nic już nie musiał mówić, resztę robiła zań bestia w Trudnym. Paradoksalnie: to ona zaprowadziła mu w głowie porządek i ułożyła myśli podług łańcuchów przyczynowo-skutkowych zaszłych zdarzeń, to ona przesiała rzeczywistość przez sito logiki. I Janowi Hermanowi nagle rozjaśniło się w głowie.
A zatem to dlatego! To do tego było Sznicowi potrzebne moje szaleństwo! Hę, on faktycznie myśli, żem szalony! A to idiota! Ale ma jeszcze – ma jeszcze Krystiana i Lee; ich życia w jego rękach… Czy naprawdę zabiłby, gdybym mu się oparł? Czy zrobiłby to? Tak. Najpierw jedno, by móc jeszcze grozić śmiercią drugiego – a wówczas nie mógłbym już poddawać w wątpliwość jego słów. Zabił przecież von Faulnisa, zabił esesmanów trzymających wartę na piętrze opuszczonego przez Abramów domu.
Trudny poruszył się niespokojnie w fotelu. Lea i Krystian, Lea i Krystian. Poczuł się nagle słaby i samolubny, bo pierwsze, co mu przyszło do głowy, to pytanie o bóclass="underline" Czy ta transformacja boli? Czy boli istnienie w czterech wymiarach? Oto, co w takich chwilach odzywa się w ludziach najgłośniej: zwierzę. Miał ratować swe dzieci, a myślał o fizycznym cierpieniu. Wyszczerzył się z goryczą w przestrzeń. Nie jestem, nie jestem, nie jestem dobrym człowiekiem.
Przygryzł wargi, zamrugał, kopnął piętą w dywan, uderzył pięścią w oparcie. Wyrządzano mu straszliwą krzywdę: Jan Herman musiał zdecydować, teraz, zaraz dokonać wyboru, a to szatański wybór, nie ma bezpiecznego wyjścia z matni zgotowanej mu przez Sznica. Albo czar spotwarniający i piekło na resztę życia, albo na resztę życia Piętno dzieciobójcy. W duszy wył z wściekłości unisono z bestią. A ona tak głęboko w nim tkwiła, że nawet przez moment nie postało Trudnemu kwestionować prawdziwość słów Sznica i podważać deklarowaną moc sprawczą magicznych rytuałów. Zgasły w Janie Hermanie ostatnie ognie niewiary. Rozważał swe postępowanie w oparciu o przyjmowaną za oczywistą -niemożliwość.
Gdyby tylko nie kazano mi decydować! Gdybyż to była kwestia ułamków sekund, odruchów, instynktów! Skoczyłbym wtedy w ogień, by ratować dzieci; wtedy, bez namysłu, istotnie zrobiłbym w imię ich życia wszystko. To znaczy – tak mi się wydaje. Przypuszczam… Domyślam się. Ale teraz… Jakaż tortura gorsza od podobnego wyboru? Lea i Krystian. Czy ja je kocham? Czy ja w ogóle kogokolwiek kocham? Zdążyłem się mocno uniezależnić od ludzi. A tu trzeba wyzbyć się egoizmu. Nie będzie nawet cudzego podziwu i zawiści, bo nie powrócę. Więc wszystko dla innych, nic dla siebie. Bez nadziei, bez nagrody, bez zadośćuczynienia, bez gwarancji sprawiedliwego osądu. Organizm wzdryga się przed podobnymi samobójczymi zakusami umysłu. Wiem, mam tę pewność, że potrafiłbym bez zbytniego cierpienia przeżyć śmierć i Lei, i Krystiana. Viola zapewne nie, nie mam pojęcia, co z nią by się stało; lecz ja sam przetrwałbym to dosyć łatwo. Krew z mojej krwi, kość z kości – ale co to właściwie znaczy, do cholery?! Nigdy nie byłem specjalnie dobry w analizowaniu uczuć, zwłaszcza własnych. A już na pewno nie studiowałem komparytystyki miłości. Przecież ja je stracę tak czy owak! Ratując im życie, stracę nawet więcej, bo cały świat człowieka. Do tego faktycznie trzeba szaleńca. Lea i Krystian. Są jeszcze na tyle małe, bym nie widział w nich ludzi, raczej jakieś miękkie, pachnące maskotki, zwierzątka domowe. Gdyby mi Sznic zagroził śmiercią Konrada, wówczas, kto wie… Ale on myślał inaczej: każdy przecież lubi małe dzieci. Cóż, ja po prostu jestem bydlę bez serca. Już je widzę, jak leżą w bliźniaczych trumienkach. Prawda, żem bydlę? No co, mało to dzieci codziennie umiera?
– Powiedz mi jak – wycedził Trudny przez zaciśnięte zęby.
I Szymon Sznic, za pośrednictwem wypiętrzonych ze ściany wielkich, ceglanych, obciągniętych tapetą ust, podyktował mu czar.
20.
Hinton pisał, że tego nie można sobie wyobrazić, ale można rozwinąć w imaginacyjnych obrazach z ostatniego stopnia w ciągu piętrowych analogii: jak jednowymiarowiec w dwóch wymiarach; a zwłaszcza jak dwuwymiarowiec w trzech – tak i trójwymiarowiec w czterech. Że to jest prosta progresja. Że istnieją punkty stałe, odnośniki niezmienne, punkty przyłożenia umysłu do rzeczywistości. Hinton pisał: „Wpatrzcie się w tesserakt". Ów hipersześcian miał posłużyć za trójwymiarową siatkę zdjętą z czterowymiarowego sześcianu, tak jak po rozłożeniu ścian sześcianu zwykłego otrzymujemy dwuwymiarową siatkę w kształcie krzyża, składającą się z sześciu kwadratów. Wpatrzcie się zatem w tesserakt, okręćcie swe myśli wokół twardych prawideł geometrycznych analogii – a dosięgniecie na krótko owego wyższego wymiaru, ujrzycie bryłę niemożliwą. Ponoć jest w tym coś zgoła mistycznego. Ponoć to doświadczenie bez mała religijne.
Ale u Trudnego wszystko zaczęło się i skończyło na ciele. Musiał się wpierw rozebrać, żeby nie krępowało go ubranie; zdjąć obrączkę, sygnet, łańcuszek. Rozbierając się, miał przed oczyma wspomnienie resztek rozszarpanego na strzępy odzienia Sznica, znalezionych pamiętną nocą w sekretnym pokoju strychu. Straszny to czar, przerażające zaklęcie.