Выбрать главу

Potem stanął na środku gabinetu. Było zimno, dreszcze przebiegały Janowi Hermanowi po skórze ramion i pleców. Ale zimna nie czuł. Nawet nie czuł gniewu. Istniał tylko strach – i w tym strachu zatracił się aż po zagładę tożsamości. Kto? Gdzie? Kiedy? – nie wiedział. Bał się cierpienia, bał się bliskiej przyszłości, bał się chwili obecnej. Figury i formuły czaru obracały mu się w myśli, zawieszone w białej, cichej pustce ostatecznego przerażenia. Nawet bestia milczała. Nawet Sznic. To nie ich czas.

Lecz nie było w Trudnym impulsu dla tak ciężkiej decyzji, nie było w nim dosyć ognia desperacji; naprawdę gotów był to zrobić, byle – byle nie teraz. Niestety, teraz nieubłaganie więziło go w swych granicach. I stałby tak – zdecydowany, a niezdecydowany – w nieskończoność, gdyby nie ciało: gorący, brudny ból szarpnął jego wnętrznościami w zrozumiałym proteście wrzodu, okrutnie storturowanego wlanym weń na czczo alkoholem oraz wzrastającym stresem. Trudny zgiął się w pół i, zacisnąwszy zęby, uaktywnił czar – uczynił to w obronnej reakcji na nagłe cierpienie; cierpienie, które zaistniało jak najbardziej teraz.

Nieraz się jeszcze miał dziwić samemu sobie z przeszłości -jakże on mógł, tak po zwierzęcemu… Niesłusznie lekceważył ciało.

Co prawda w owej chwili raczej ciężko mu było je lekceważyć. Zresztą nie miał na to czasu: od nieludzkiej męki, jaka natychmiast zwaliła się na wszystkie jego zmysły, stracił przytomność. Jeszcze tylko oczy zarejestrowały obraz czerwono-brunatnego wzoru na dywanie – jeszcze tylko ten wzór… I nicość. Ciało go pokonało.

No a potem zstąpił do piekieł.

Masa… brak masy… Dokładnie to, co mówił Koń: podnieść się do wyższej potęgi. Należy zatem zagarnąć skądś owo brakujące sto procent materii czterowymiarowego organizmu i podporządkować je starej strukturze decyzyjnej – układowi nerwowemu – organizmu trójwymiarowego, który już nie istnieje, który umarł z chwilą opadnięcia ostatniej myśli czaru transformującego. Gdy Sznic – wciąż jeszcze człowiek, wciąż jeszcze ograniczony do świata człowieka – rzucał był na siebie ten czar, w procesie poboru brakującej masy nie był w stanie uwzględnić czwartego wymiaru. Nawet już przemieniony – nawet wtedy potrzebował paru miesięcy, by odpowiednio przebudować zaklęcie. Dlatego też on i owe żydowskie dzieci, którym przeznaczona była śmierć, wszyscy oni stali się niewolnikami domu Trudnego.

Ocknął się i zobaczył, chociaż nie miał oczu: dwadzieścia niemożliwych potworów, przebitych na wylot, z naddołu ku podgórze, płaską bryłą budynku.

Krzyknąłby, ale nie miał także ust.

Oszalałby, gdyby już nie był szalony.

Z całą pewnością dostałby ataku serca – gdyby owo serce posiadał.

Zrobiłby cokolwiek z rzeczy, jakie robią w podobnych sytuacjach ludzie – gdyby nie fakt, że nie był już człowiekiem i że ludzie nigdy się w podobnych do tej sytuacjach nie znajdują.

Wszelako nadal był Janem Hermanem Trudnym i na „siedem" rzucił się z wściekłością na największego potwora, który sięgał swymi czarno-białymi mackami wnętrz ciał zawiązującego sznurowadło Krystiana oraz czeszącej włosy Lei; macki spoczywały na wątrobie, jelitach, płucach, sercach dzieci, Trudny widział je, delikatnie muskające otwarte dla jego boskiego wzroku organy małych homo sapiens. Na jego ruch, nie dokończony atak – monstrum wyciągnęło w naddół kolejne macki/witki/łapy i otoczyło nimi wilgotne mózgi Krystiana i Lei. Trudny, skamieniały od zimnego przerażenia, patrzył w bezruchu na czterowymiarowego Szymona Sznica, jak ten spokojnie i systematycznie podąża swymi wypustkami nad/pod ludźmi przemieszczającymi się w przestrzeni płaskiego i otwartego niczym książka domu – on, mag, pająk w pajęczynie, marionetkarz, nadczłowiek, bóg, diabeł. Wokoło krążyła galaktyka pomniejszych potworów. Wszystkie przebite domem niby zatrutą strzałą, zakotwiczone boleśnie w jednym miejscu.

Naraz rozległ się ryk, huk, niczym przybój sztormowego morza:

– Drugi czar, Trudny! Drugi czar!

Drugi – uwalniający. Bezoki Jan Herman, równie potworny w swym potężnym cielsku, rozciągającym się w dół i w górę, w lewo i w prawo, w przód i w tył, w podgórę i w naddół, a nie zdradzającym żadnych cech człowieczego organizmu, ani nawet organizmu w ogóle – Jan Herman, szalony w szalonym świecie, niemy w nieznajomości funkcji swej nowej maszyny do noszenia duszy, bezbronny, upokorzony, zniewolony szantażem, absolutnie obcy w tej krainie niemożliwości – cóż on mógł zrobić, cóż uczynić przeciwko Sznicowi, w jakiż sposób przeciwstawić się kabaliście, okrutnemu magowi, którego niepalce spo-

czywały nad/pod sercami, tętnicami, mózgami dzieci, kontrolowały ich życie, kontrolowały ich śmierć, posiadały na własność ich przeznaczenia, jak się posiada zegarek albo notes; cóż on mógł? Teraz wiedział, co przeczuwał niemal od początku: nie jemu bohaterstwo, nie jemu epilog po ostatnim akcie, nie jemu zwycięstwo – jest Jan Herman postacią zaledwie drugo-, trzecioplanową i nikt mu nie dał i nigdy nie da do przeczytania tekstu całej sztuki, nie pozna on jej fabuły, nie pozna motywów wszystkich występujących w niej postaci ani nawet samych tych postaci; nie zostaną mu wyjaśnione przyczyny ich zachowań i nie odkryje się przed nim puenta oraz morał całej historii, a bardzo wszak prawdopodobne, iż ona takowych w ogóle nie posiada, podobnie jak i prawdziwego swego końca, podobnie jak i początku – bo po prostu plecie się z dnia na dzień, w nieskończoność, jeszcze jedno barwne pasmo w gobelinie czasu; nikt mu tego nie objaśni. Nie zostaną poniewczasie opatrzone bogatymi didaskaliami głośne wejścia na scenę życia Trudnego Standartenfuhrera SS Petera von Faulnisa, pijanego Jemkego, szalonego Gold-steina, wreszcie samego Sznica; nie będzie komentarzy do ich słów; tajemnice zapadną się w przeszłość nie odkryte. Czym właściwie jest Die Gruppe i czym się zajmuje? Czego chciał von Faulnis? Co oznaczały zapiski w jego notatniku? Jaki jest związek Himmlerowskiego Ahnenerbe z Szymonem Sznicem? Jaka jest historia samego Sznica? Jaka jest historia czaru i Księgi, z której się o nim dowiedział? Ciężar niewiedzy przytłaczał Trudnego. Czuł teraz swą małość w obliczu bezmiaru ignorancji, na jaką skazało go jego przeznaczenie, czyjąkolwiek własnością by ono pozostawało. Nic – nic – nic nie mógł uczynić – oprócz pokornego wypełnienia w myśli rytuału drugiego czaru.

Gdy to uczynił, dwadzieścia potworów krzyknęło jednym głosem, umarło, rozpadło się, a potem narodziło ponownie, już pod/nad i nad/pod dwupiętrowym budynkiem przy Pięknej. Nie było podziękowań dla Trudnego ani nawet pożegnalnych gróźb: wielkie monstra rozprysnęły się na wszystkie strony, znikając w bezhoryzontalnej dali, w której Jan Herman był teraz w stanie dostrzec zarówno wnętrze Słońca, spadającą właśnie na Londyn V-2, ślimaka pełznącego po korze drzewa gdzieś na Kamczatce, jak i meteoryt uderzający w ciemną stronę Księżyca – ponieważ linie proste trójwymiarowego świata owych przedmiotów nie były liniami prostymi w krainie obłędu, do której wstąpił Trudny, i nie znaczyły tu odległości, co znaczyły tam.

Spadła nań malaryczna gorączka rozpaczy. Wszystko stracone! Zamknął świadomość na zewnętrze, by nie wchłaniać więcej szaleństwa, aniżeli to konieczne; wolałby nie być świadomy swego nowego ciała. Czuł, że z każdą sekundą, w której ulega nieludzkim bodźcom, zatraca się w nim Jan Herman Trudny, a rośnie ktoś inny. Nawet jakoś wyczuwał kostniejącą w sobie bestię, pęczniało w nim takie wrażenie: oto multiplikują się w mym umyśle myśli-komórki rakowatej narośli choroby. Zapadł się Trudny w ciepłą kolebkę fizycznego i psychicznego cierpienia.