A podczas gdy Jan Herman trwał w swym katatonicznym kollapsie, w rozciągającym się płasko pod/nad nim, bezwstydnie otwartym na oścież we wszystkie strony mieście działy się cuda. Mógłby je wszystkie zobaczyć, gdyby chciał, ale on nie patrzył.
Sam Sznic natychmiast po uwolnieniu udał się gdzieś w podgórę; podobnie większość dzieci. Niektóre jednakże pozostały jeszcze na jakiś czas w pobliżu przestrzeni zajmowanej przez Ziemię.
Tego rana w tajemniczy sposób zniknęło z miasta bez śladu szesnaście osób. Wszelako w wielu innych przypadkach ślady były.
Kupującemu w kiosku gazetę staruszkowi ni z tego, ni z owego urwało głowę; jedynym śladem była reszta jego ciała, bo zniknęła jedynie owa głowa. Odnaleziono ją dopiero po tygodniu: zdobiła iglicę pewnego podmiejskiego pałacyku. Przeprowadzone potem śledztwo nie zdołało niczego wykryć; staruszek nie był nikim szczególnym: ot, emerytowany zecer kupujący gazetę.
Śledztwo niczego nie dało również w przypadku przedziwnej translokacji nagiego komendanta prosto z łóżka jego kochanki na ołtarz kościoła pod wezwaniem Przenajświętszej Trójcy, chociaż wszyscy się zgadzali, iż czyn ten nosi wszelkie znamiona politycznej prowokacji. Komendant dostał zapalenia płuc, a kochanka lekkiego rozstroju nerwowego.
Była również sprawa czteroosobowego patrolu Wehrmachtu, który zaginął około południa. Odnaleziono go nazajutrz, na zapleczu piekarni, już pod śniegiem. Żołnierze byli martwi, jednakowoż przyczyna ich śmierci pozostawała niejasna do czasu odkrycia w pobliskiej zaspie symetrycznej piramidy wzniesionej z ludzkich kości. Niemców, bez naruszana przy tym ich skóry, pozbawiono szkieletów: byli teraz jak szmaciane lalki.
Jako klasyczną dywersję zaklasyfikowano zniszczenie składu towarowego, stojącego na jednej z dworcowych bocznic; zniszczono go wraz z kilkudziesięciometrowym odcinkiem torów owej bocznicy. Aż do czasu przeprowadzenia szczegółowej ekspertyzy wszyscy zakładali, iż użyto tu wielkiej ilości materiałów wybuchowych; lecz ekspertyza stwierdzała, że wagony zostały podniesione, a potem zrzucone na szyny z wysokości około dwustu metrów. Po czymś takim ekspertów, rzecz jasna, zmieniono.
Nie było natomiast żadnych ekspertów w sprawie znanego kieszonkowca, Franka „Rączki" Ugryzło. Franek Ugryzło wyszedł tego dnia, jak zwykle, do pracy, ledwo jednak zdołał przeprowadzić samowładny proces przewłaszczeniowy jednego chudego portfela, gdy stara skórzana czapka kryjąca jego nieco podłysiały czerep buchnęła wielkim płomieniem. Rączka złapał za nią, szarpnął i wrzasnął, bo czapka trzymała jak przyszyta do skóry czaszki i ogień poparzył Frankowi wierzch dłoni. Tu trzeba zaznaczyć, iż wszystko to działo się na środku ulicy w centrum miasta: ludzie gapili się na malownicze dziwowisko, jakie robił z siebie na ich oczach przerażony Franek. Bo nie był w stanie ani zgasić ognia, ani ściągnąć sobie z głowy czapki. Palić zaczęły mu się włosy i skóra. Wrzeszczał i ganiał jak szalony, zbierając śnieg całymi garściami, a potem ryjąc przyuliczne zaspy metodą na dzika. Nic z tego, kopciło dalej. W końcu z bólu stracił przytomność. Czapka spaliła się doszczętnie, przeżegając się przy tym do samej kości czaszki pana Ugryzło.
Poważnych urazów fizycznych i psychicznych doznał również niejaki Hans Feerie, oficer Abwehry przebywający w mieście przejazdem. Odwiedzał znajomego, który pracował w miejscowej agenturze wywiadu. Schodził właśnie ciemną klatką schodową z piętra na parter rządowego budynku, gdy zabolały go oczy. Zamrugał. Ciemno. Ostry ból strzelił mu w głąb mózgu, od oczodołów. Peerle zachwiał się i oparł o ścianę. Nic nie widział, był ślepy. I ten ból… Uniósł trzęsącą się dłoń do twarzy, dotknął: jakaś ciecz. Krew, ale on tego nie widział. Zaczął wrzeszczeć. Odwieziono go do szpitala. Tam wojskowy lekarz stwierdził, co następuje: gałki oczne Hansa Peerlego zostały bardzo brutalnie przekręcone o sto osiemdziesiąt stopni w osi poziomej, Peerle nic i nigdy już nie zobaczy. Ledwo nieszczęsny oficer się ocknął, zaraz głośno zaprzeczył owej diagnozie. Jego krzyki słychać było w całym budynku. Widział we wnętrzu swej głowy jakieś przerażające rzeczy, musieli mu podać środek uspokajający, potrójną dawkę.
Najmniej mówiono i najwięcej rozmyślano o tragedii pasażerów miejskiego tramwaju linii numer 12. Liczba ofiar sięgnęła trzydziestu-trzydziestu pięciu; dokładniejsze jej ustalenie okazało się niemożliwe. Liczono głowy, lecz z kolei rąk i nóg było stanowczo zbyt wiele – przyjmowano średnią. Wnętrze tramwaju wypełniało bowiem jedno wielkie, nagie cielsko, bezkrwawo pozlepiane z ciał pasażerów. I świadkowie zeznawali, iż na początku zdawało się, że ten potworny wszechorgaznim jeszcze żyje, bo się poruszał – oddychał – mrugały oczy w głowach chaotycznie rozmieszczonych na jego grzbiecie.
Nikt nie był w stanie wyjaśnić owego horroru.
A to tylko dzieci, to tylko dzieci się bawiły.
Wieczorem, kiedy Trudny wyszedł z potraumatycznego letargu, opuściły już miasto, zapewne znudzone; i Trudny nie miał zamiaru ich szukać. Po prawdzie, co się tyczy jego zamiarów, to nie miał on wówczas żadnych. Był pusty, jałowy, suchy, zimny. Był martwy. Nic nie robił, nic nie myślał. Wisiał nad/pod swym domem i przez soczewki skupianego siłą swych niewidocznych organów powietrza, niczym ommatidia owadzich oczu, obserwował go ze wszystkich stron jego wnętrza i zewnętrza; patrzył na budynek i jego mieszkańców z podgóry, oddalony od nich na wyciągnięcie ręki, na wieczny lot z prędkością światła. Był samotny, obcy, ohydny. Był bogiem.
Violetta zapłakała dopiero w nocy, układając w szafie znalezione w gabinecie ubranie Jana Hermana. Teraz już wiedziała. Sprzeciwiła się teściom i zabroniła Lei i Krystianowi nawet zbliżać się do drzwi wyjściowych. Teraz już wiedziała – bo Trudny zamknął się był w bibliotece od wewnątrz i zostawił w zamku klucz, zaś w oknach biblioteki były przecież kraty – a kiedy Konrad ze swoim szemranym kumplem od wytrychów otworzyli drzwi, zastali w środku tylko to ubranie. Więc była pewna. Oglądała się na najmniejszy szelest, martwiała na drobny ruch cieni po ścianach i klęła tym ścianom wściekłym szeptem, klęła domowi. Trudny patrzył. Trudny słuchał.
Patrzył i słuchał, a pod/nad nim mijały ciemne dni i jasne noce. Gdy zrobił się głodny, wyciągnął w naddół krótką mackę i zagarnął kilka płatków padającego śniegu; pochłonął je w całości, co dało mu energię do przenoszenia gór, osuszania mórz i obracania w perzynę miast. Był jak niemowlę, uczył się na swych odruchach.
I był jak ten Żyd z piwnicy na Urszulańskiej: ni jednego zbędnego ruchu; zawsze w położeniu o najniższym potencjale. Może coś tam myślał, może coś mu bestia podpowiadała – na powierzchnię nie przebijało żadne pragnienie. Trwał. Obserwował. Nowotwór jego myśli sprowadził nań ciszę i spokój.
Przychodzili ludzie pytać, co z Trudnym. Violetta mówiła, że nie wie. Mówiła, że zniknął. Oni pamiętali, że owego dnia nie jemu jednemu w mieście się to przydarzyło. Ludzie dzwonili i pytali, co robić. Co robić w firmie, co robić w interesach, tych i tamtych. Mówiła, że nie wie. Mówiła, że zniknął. Przyjechał Janos. Posiedział w salonie pół godziny, przy kawie i ciasteczkach. Nie władała niemieckim tak dobrze, jak Jan Herman, lecz Janos nic po sobie nie pokazał; stroskany, wypytywał, czy może w czymś pomóc. Modliła się, by teściowie nie zeszli na dół i nie zobaczyli jego munduru. Powiedziała Janosowi, że wie mniej od niego; Janos pokiwał głową. W nocy obudził ją telefon od człowieka, który przedstawił się jako Grzeczny. Rozespana, początkowo nie rozumiała, co do niej mówi. Potem się okazało, iż Grzeczny usiłuje ją przekonać, że ani on, ani jego bliżej nie sprecyzowani znajomi nie mieli nic wspólnego ze zniknięciem Jana Hermana. Twierdził, że bardzo mu przykro i że to naprawdę nie oni wtedy do niego strzelali. Trzasnęła słuchawką o widełki. Wróciła do łóżka, ale już nie zasnęła. Gryzła w ciszy dłoń. Rano zobaczyła w lustrze siwe pasemko nad lewą skronią. Dotknęła cieni pod oczami i zachichotała. Trudny to widział, Trudny to słyszał; po raz pierwszy przebiła się wówczas przez wszechciszę jego umysłu jakaś konkretna myśl, po raz pierwszy lekko cofnęła w nim swe ciało bestia.