Выбрать главу

–  Nie pal mi tu.

I wiedział, że znowu jest jak dawniej.

–  Wszystko już będzie dobrze – powtórzył. – Nic nani nie grozi. Możesz wypuścić dzieci.

– Mogę, a? Mogę?

–  Załatwiłem, co trzeba. Nie ma duchów. To już zwyczajny dom. Zapomnijmy o tamtym.

Cisnęła w zlewozmywak talerzem: rozprysnął się na kawałki z głośnym hukiem. Podeszła do Trudnego i trzasnęła go mokrą ręką w twarz.

–  To za dumę. – Poprawiła w drugi policzek. – A to za tamtą kartkę.

Złapał ją w pasie, przyciągnął, zmuszając, by przysiadła na jego kolanach. Nie płakała. Pocałował ją, długo i głęboko.

–  A to za twoje siwe włosy – szepnął jej do ucha. -Wiem, żem świnia. Wiem, żem egoista i megaloman. Wiem, wiem. Ale, proszę cię, Viola, nie pytaj mnie nigdy o ten miesiąc i o… o to wszystko. Proszę cię.

–  Ja…

–  Już dobrze, już dobrze, nie odejdę – szeptał miękko, obejmując ją boleśnie mocno. – Wyjedziemy stąd, mamy pieniądze, dam sobie spokój z Janosem, wyjedziemy daleko, poza wojnę, ja to załatwię, znajdę Konrada, wszystko będzie dobrze…

Dopiero wtedy popłynęły łzy. Bardzo długo trzymał ją tak w ramionach, w ciszy i bezruchu. Żadnych słów, żadnych pieszczot, niczego. Spokój. Dopełniona została ostateczna symetria zdarzeń.

Wiedział, że dobrze czyni, a jednak była w nim jakaś brudna złość na samego siebie. Kiedy tak patrzył z pod-góry na płaską, trójwymiarową Violettę, ciężko mu było odnaleźć w tym żyjącym kawałku mięsa kobietę, swoją żonę. Musiał się ograniczać do dookolnych ommatidiów powietrznych, wypełniających kuchnię i nie wykraczających poza jej wymiary. A wtedy odbierał to już jako nienaturalne. Jego człowiekoid, którym poruszał ostrożnie

i w skupieniu, by drobnym drgnięciem swego nieciała nie rozedrzeć nałożonych nań trójwymiarowych ubrań i nie ukazać się Violetcie straszliwym potworem z jej koszmarów, co niechybnie wpędziłoby ją w obłęd; jego człowieko-id, stworzony w męce i mozole długich dni i nocy trenowania ręki; człowiekoid, ten płaski przekrój fragmentu Prawdziwego Jana Hermana Trudnego, wyciągniętego z podgóry w naddół wskroś domu; on, w którego ramionach. Violetta odzyskiwała teraz utracony spokój – był wszak jednym wielkim kłamstwem, oszustwem, manipulacją: równie dobrze mogłaby obejmować manekina, lalkę poruszaną przez Trudnego za pomocą systemu sznurków, marionetkę po prostu; to było wręcz nieprzyzwoite. A jednak… mimo wszystko… wiedział, iż zarazem było to dobre, właściwe – tak postąpić powinien.

Nazajutrz rano wymaszerował swym człowiekoidem na Piękną, a gdy tylko człowiekoid zniknął za jej zakrętem, podniósł go w podgórę razem z otaczającym go cienką obwódką ubraniem. Rozumiał już przestrzeń i jej właściwości na tyle dobrze, by wykonywać tego typu czynności odruchowo, bez namysłu; w istocie opanował wszystkie sztuczki, które swego czasu prezentował był mu Sznic. Najdłużej rozgryzał trik ze znikającą ścianą, ponieważ przyjął błędne założenie, iż żydowski mag faktycznie wyjął jej okazały fragment. A nic podobnego: zawaliłaby się przecież, a w każdym razie nie dała z powrotem tak doskonale i bez najmniejszego śladu zlepić. Zaczął już podejrzewać magię; niepotrzebnie. Rzecz cała opierała się na złudzeniu: ściany nie tknięto, to światło i powietrze z podwórza przerzucono tuleją naddolną lub podgórną bezpośrednio do holu – bo w czwartym wymiarze linia prosta niekoniecznie musi oznaczać linię prostą, i nikt tu się nie modli do Euklidesa.

Drugi lutego był dla Jana Hermana dniem zamknięcia.

Wpierw wsunął człowiekoida do pokoju podporucznika Hoffera, który to pokój znajdował się w kompleksie budynków dawnych koszar Wojska Polskiego, teraz służących Wehrmachtowi. Hoffer właśnie coś pisał przy stoliku, rozebrany do kalesonów, jeszcze nie ogolony: miał dzień wolny lub nocną służbę. Pojawienia się człowiekoida Trudnego nie usłyszał, jedynie poczuł na skórze lekkie wzruszenie powietrza (nie ma bowiem dla swobodnych gazów nie wymuszonego przejścia w naddół czy podgórę).

– Hoffer – rzekł człowiekoid.

Hofferem zatrzepało, jak po przyłożeniu silnego prądu; poderwał się, obrócił, rzucił do tyłu.

–  Cco…?

–  Zabić mnie usiłowałeś. Strzelałeś do mnie. Nie udało ci się, lecz ty potem jeszcze niejedną noc i niejeden dzień przeczatowałeś w budynkach naprzeciwko mego domu, gotów mnie zamordować. Powiedz mi: dlaczego?

Podporucznik sięgnął do pasa przy spodniach od munduru, przewieszonych przez oparcie krzesła, i wyciągnął lugera; przeładował go i wycelował w człowiekoida.

–  Jakżeś tu wlazł? Kogo przekupiłeś? Gadaj! Bo zastrzelę jak psa!

Trudny sięgnął w naddół i wyrwał Niemcowi pistolet. Zszokowany podporucznik zagapił się w swe puste dłonie: luger po prostu zniknął.

Człowiekoid podszedł bliżej.

–  Dlaczego?

Hoffer otrząsnął się i podniósł na niego wzrok. Wrzasnął, skoczył i z szerokiego zamachu walnął człowiekoida w szczękę. Człowiekoid ani drgnął; za to Hoffer, blady i pozbawiony tchu, zwalił się bezwładnie na kolana, ściskając przedramię prawej ręki, z której pięści ściekała wolno krew. Trudny widział kości tej dłoni: były zdruzgotane. Nierozsądnie tak z całej siły bić w kamień.

Człowiekoid przykucnął przed Hofferem.

–  Dlaczego? – szepnął.

Podporucznik szlochał przez zaciśnięte ze śmiertelnego gniewu zęby.

–  Co ty wiesz… Czy ty w ogóle jesteś w stanie zrozumieć upokorzenie? Co? Co?!! Możesz to pojąć…? Gówno możesz, honoru u was ni krzty. No dalej, wykończ mnie! Myślisz, że boję się bólu? No?! Dalej!!

Trudny wyjął człowiekoida z pokoju Hoffera. Włożył go do swego gabinetu nad warsztatami, w siedzibie „Trudny Export-Import" przy Kruczej. – Józek. Józek Szczupak wrzasnął.

–  Szef żyje…! Niech mnie szlag… Nie słyszałem, jak szef wchodził.

Człowiekoid podszedł do biurka, pochylił się nad nim.

– Józek, co ty robisz w moim fotelu?

– Aa… nic – Szczupak, uśmiechając się przepraszająco, Pospiesznie wstał. Widział, że Jan Herman nie odwraca od niego oczu i nieswojo się czuł pod tym spojrzeniem; cofnął się do okna. (Trudny w rzeczy samej przez człowiekoidowe nibyoczy nie widział zupełnie nic, bo nie był w stanie w swym czterowymiarowym ciele wykształcić dowolnie zróżnicowanych tkanek i wszystko – w tym Szczupaka – obserwował poprzez rozbudowany system powietrznych ommatidiów; a znaczna ich część pozostawała nieodmiennie skierowana na samego człowiekoida, chociażby właśnie dla kontroli, czy patrzy on dokładnie na rozmówcę).

–  Nic?

–  Noo, ktoś musiał poprowadzić firmę przez ten czas, jak szefa nie było. Szef wie, co tutaj się…

–  Chciałeś sprzedać firmę Majorowi. Szczupak przełknął ślinę.

–  Wszyscy myśleli, że szef nie żyje; nawet, za przeproszeniem, szefa żona. Ja tylko…

–  W lewej kieszeni spodni masz nóż. Połóż go na biurku. Szczupak zbladł.

– Ależ co szef…

–  Weź mi tu, kurwa, nie dyskutuj! Nóż! Położył go w rogu biurka.

–  A teraz mi powiesz, od kiedy kablujesz Szwabom. Szczupaka zatkało. Pot wystąpił mu na czoło. Trudny widział jego szaleńczo bijące serce.