– Ja…
– Wpierw szantażował cię Łysy, ale potem to był już twój wybór; przyzwyczajenie. Łatwo się przyzwyczaić. Kiedy zacząłeś? Ile ofiar masz na koncie? Kto cię prowadził? Brylantowy Leutnant, prawda?
– Skąd…?
– Mówisz przez sen.
– Aaa-aarrr!
Złapał za nóż, otworzył go i przyskoczył do człowiekoida. Trudny nie czekał, podniósł i rzucił Józka Szczupaka w podgórę. Po dziesięciu minutach lotu Szczupak udusił się; chwilę potem zamarzł i rozpadł się na kawałki. Dwa miesiące później niektóre z nich, lekko nadpalone, spadły na Marę Imbrium, wznosząc przy uderzeniu o grunt małe chmury księżycowego pyłu. Leżą tam do dzisiaj.
Po załatwieniu sprawy z Józkiem człowiekoid Trudnego wszedł od strony korytarza do pokoiku pani Madzi.
– Dzień dobry.
– O mój Boże…!
– Były może jakieś telefony?
Wieczorem odwiedził w jego prywatnym mieszkaniu Standartenfuhrera Waffen-SS Hermana Janosa.
– Więc jednak żyjesz! – promieniał Janos, częstując człowiekoida Trudnego kieliszkiem sherry. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę! Czego to ludzie nie opowiadali, żebyś tylko słyszał…
– Co takiego mianowicie?
– A, szkoda gadać! Ważne, że jesteś z powrotem, cały i zdrowy. Tyle zamówień czeka!
– To koniec, Janos.
– Hę?
– Zamykam interes i wynoszę się stąd z rodziną.
– Niby dokąd?
– Do Ameryki. Janos zaśmiał się.
– Do Ameryki! Ciekawym, jak…
– Niech cię o to głowa nie boli, to moja sprawa. Janos przestał się śmiać i usiadł w fotelu naprzeciwko człowiekoida.
– Noo, nie wiem, czy tak całkowicie twoja. Mamy przecież, jakby nie było, spółkę…
– Mieliśmy.
– Kto tak powiedział?
– Ja tak mówię – rzekł Trudny człowiekoidem, po czym przesunął nim lekko w naddół i z powrotem.
Janosowi szklanka wypadła z dłoni. Wbiło go w fotel, niczym na widok wycelowanej pomiędzy oczy broni.
– Nie…
Trudny otworzył sufit salonu na obraz wnętrza podmorskiego wulkanu. Janos tylko zaskrzeczał z krańcowego przerażenia. Trudny zamknął sufit. Standarteniuhrer zwymiotował na swój szlafrok i na dywan.
– Ahnenerbe, Janos – rzekł człowiekoid. – Ahnenerbe.
– Tak.
– Cieszę się. Żegnam. – I zniknął.
Co się tyczy Konrada, to w dniu, o którym mowa, upijał się on z nagiej rozpaczy po utraconym dzieciństwie na jakimś weselu w pobliskiej wiosce, gdzie rodzice jednego z jego aktualnych kumpli posiadali spory majątek ziemski. Dzień, o którym mowa, był to poniedziałek; impreza przedłużyła się z niedzieli hucznymi poprawinami, teraz jednak, w zapadających ciemnościach nocy, na placu boju pozostali tylko nieliczni niezłomni kiperzy trunków bardziej wulgarnych, dawno już bowiem zabrakło wszystkiego oprócz brudnej czystej, tudzież ordynarnego kartoflanego bimbru.
Konrad podniósł głowę ze stołu i pośród gęstych i tłustych cieni zalegających w kącie szopy dostrzegł sylwetkę swego ojca. Doskonale wiedział, że jest pijany, w życiu się tak nie upił, jak dziś właśnie.
Tato… – jęknął przeciągle, nieporadnie sięgając gdzieś w bok po butelkę.
– Lepiej już wracaj, Konrad – rzekł mu ojciec. – Wracaj do domu, czekamy na ciebie.
– O Boże, tato…
Ojciec wyciągnął do niego rękę – wyłoniła się z ciemności w półświatło księżyca, niczym spod powierzchni ciemnej cieczy.
– Wracaj. Wszystko już będzie dobrze.
Konrad spadł z ławy, zwalił się na kolana i zaczął wymiotować, gniewnie przy tym szlochając.
Gdy uniósł wzrok, ojca już nie było.
Tego wieczoru, tej nocy, drugiej nocy po powrocie Jana Hermana, gdy życie rodziny Trudnych zaczęło wracać do normy, a w każdym razie sądziła tak większość jej członków – tego wieczoru po raz pierwszy i ostatni zwątpił on w sens i słuszność swej decyzji.
Wszedł człowiekoidem do domu i już w holu przy drzwiach dopadli go Lea i Krystian. Złapały człowiekoida za nogi i zaczęły paplać coś o jakimś rozlanym sosie. Od razu zrobił się potworny hałas i zamieszanie, a w takich warunkach bardzo ciężko było Trudnemu w odpowiedni sposób poruszać głową i oczami człowiekoida dla utrzymania pozorów jego naturalnego zainteresowania zewnętrzem; pozorów przyswajania rzeczywistości za pośrednictwem zwykłych, ludzkich zmysłów manekina. Musiał uciec i ukryć się w swoim gabinecie. Tu z kolei przydybała go matka. Jęła się teatralnie rozczulać i sączyć łzy prosto do przygotowanej chusteczki. Nie wiedział, co rzec; ona plotła o palcu bożym, dziedzictwie wieków i smutnej starości. I kiedy wreszcie wyszła, po prostu wysunął człowiekoida z budynku, podciągając go lekko ku podgórze -jednak, ze względu na ubranie, nie był w stanie całkowicie rozprostować swego czterowymiarowego nieciała, które utrzymywał tak boleśnie pokręcone i powyginane już kilkadziesiąt godzin bez przerwy. Nagle uderzyła go perspektywa nie kończącego się cierpienia, które wszak sam sobie zgotował: tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Wezbrał w nim mdląco słodki jad cynizmu. Poświęcenie, co? Poświęcenie? Gówno, nie poświęcenie. A żeby ich szlag trafił! Wszak ów wpiekłozstępny czar rzuciłem, bo mnie brzuch zabolał; dlatego, a nie z jakiejś męczeńskiej miłości do dzieci! I tak żem na wieczność stracony, do śmierci przeklęty! A niech ich szlag!
Ale prawda była taka, że musiał się wysilać, by podobnie myśleć. Były to myśli pokazowe, głośne i jaskrawe, służące do zagłuszenia goryczy, wściekłości i żalu. Teraz już nie potrafił się oszukiwać: to nie oni potrzebowali jego, to on potrzebował ich. Otaczało go zewsząd przerażające szaleństwo niemożliwego wszechświata, i chociaż starał się zamykać nań swe ommatidia, chociaż starał się z całych sił owo szaleństwo ignorować, świadom był przecież naddołu i podgóry dookoła swego czterowymiarowego nieciała. Gdyby nie dom, gdyby nie człowiekoid, gdyby nie oni… runęłaby nań ciężką falą cisza, która nie wie, co to litość.
W sypialni Violetta spytała człowiekoida: – Poznajesz ten zapach?
Dla Jana Hermana był to grom z jasnego nieba. Człowiekoid to tylko człowiekoid, kawał miecha, ani to widzi, ani słyszy, ani czuje zapachy. Trudny uświadomił sobie, iż tej ułomności nigdy nie będzie w stanie zniwelować.
– Mhm… nie. A co to?
Powiedziała mu, uśmiechając się. Zrozumiał: chce się kochać. Poruszył człowiekoidem. Zaczęła go całować. Patrzył na to ze wszystkich możliwych i niemożliwych stron, patrzył na to z podgóry, z naddołu, ze ścian, z podłogi, z sufitu, z jej skóry i ze skóry człowiekoida. Widział wnętrze tej kobiety, jak się widzi ryby pływające w akwarium. Kości, ścięgna, mięśnie, żyły, chrząstki, krew w tętnie, powietrze w oddechu.
– Nie pocisz się – szepnęła, wpółuśmiechnięta, już powoli oddalająca się od świata.
– Zimno tu.
– Wcale nie. Mhm, na co ty patrzysz?
– Na ciebie, na ciebie.
– Jakbyś był zupełnie gdzie indziej…