– Kocham cię – powiedział człowiekoidem, szczerze i w zgodzie z bestią.
A za oknami stała noc, cała w śniegu i księżycowej poświacie.
listopad 1995-styczeń 1996
Pojawiający się w opowiadaniu Himmlerowski instytut Ahnenerbe istniał w rzeczywistości, jednakże wpisana w jego strukturę tajemnicza Grupa – Die Gruppe – stanowi już mój osobisty wymysł – co zresztą samo w sobie, rzecz jasna, nie wyklucza jej historycznej realności. O książce, którą Koń darowuje Trudnemu, mogę powiedzieć tyle, że mogłaby istnieć w rzeczywistości. Matematyk Charles Howard Hinton, żyjący na przełomie XIX i XX wieku, jest postacią autentyczną (autentyzm owej postaci zdaje mi się nawet nazbyt wielki: bardziej, aniżeli z racji swych dokonań naukowych, zasłynął Hinton z powodu dowiedzionej mu wielokrotnej bigamii oraz jako wynalazca maszyny do miotania piłek baseballowych; zaś jego ojciec, szanowny James Hinton, autentyczny aż do bólu, był religijnym przywódcą sekty propagującej poligamię i wolną miłość – na wiek przed hippisami). Tenże Charles Hinton jeszcze grubo przed I wojną światową opublikował był w prasie anglojęzycznej – nie tylko stricte naukowej – wiele artykułów popularyzujących ideę czwartego wymiaru przestrzennego (Einstein ze swoją czasoprzestrzenią siedział wówczas dopiero w kubku z kośćmi Pana Boga). W owym czasie był to temat wcale popularny, a wiązany właśnie z duchami, spirytyzmem i parapsychologią. Wydaje mi się zatem całkiem prawdopodbne zebranie i przetłumaczenie rzeczonych tekstów przez jakiegoś rzutkiego polskiego wydawcę -stąd książka u Konia. Hinton występował jako autorytet naukowy i jako taki wprowadził do języka angielskiego słowa opisujące zwroty kierunku przyłożonego do osi czwartego wymiaru; są to mianowicie: ana i kata. Świadomie z nich zrezygnowałem, świadomie rezygnuje z nich Trudny, jako że nie przystają one w swojej twardej, nieodmiennej formie do języka polskiego. Co się tyczy samego czwartego wymiaru, to dopuściłem się w opowiadaniu zaledwie jednego grzechu przeciwko aktualnej prawdzie naukowej, za to fundamentalnego, bo zwiększającego jego rozmiary od subatomowych do równych rozmiarom trzech niższych wymiarów przestrzennych. Na swoją obronę mam jedynie to, iż bez tego oszustwa opowiadanie w ogóle nie mogłoby powstać. Nie mogę jednak zaprzeczyć, iż – przez owo jedno podmienione założenie – mamy tu do czynienia z fizyką alternatywną, a nawet w tej jej alternatywności cokolwiek nielogiczną, albowiem realność czwartego wymiaru przestrzennego o zaprezentowanych wyżej własnościach implikuje totalną korektę praw rządzących między innymi grawitacją i łamie pierwszą zasadę termodynamiki (w każdym razie dla fotonów), ergo, nie da się ukryć, dopuściłem się tu ohydnej zbrodni argumentum ad ig-norantiam, jak powiedziałby Koń.
Xavras Wyżrn
Prusy Wschodnie – Bukowina
Z północy nadleciał klucz szturmowych śmigłowców. Witschko uniósł rękę i Amerykanin zamarł w pół kroku. Gapili się w szare niebo przez bezlistne jeszcze gałęzie drzew, w tej części lasu rosnących bardzo gęsto. Wąskie, ciemne maszyny z czarnymi krzyżami Reichswehry na bokach przemknęły ponad nimi w dźwiękowej chmurze rozedrganego grzmotu. Jeden, dwa, trzy, pięć, siedem. Jak apokaliptyczna szarańcza. Smith żałował, że nie ma na głowie kołpaka, byłoby świetne ujęcie. Gdy zniknęły, spojrzał na zegarek. Szósta szesnaście.
– Często tak? – spytał Ślązaka. Przemytnik wzruszył ramionami.
– Ruskie ich ostrzeliwują, ale bez przekonania. Od śmierci Stalina nie było na Pomorzu poważnego incydentu. Przecież pan wie. Prewencja. Przekraczają granicę o trzydzieści kilometrów i więcej. Moskwa nawet nie ma Pretensji: strzelają do tych, co trzeba.
Rozmawiali po rosyjsku, bo Smith w niemieckim był słaby, a Witschko bał się przeciwpiechotnych min językowych.
Szli lasem już pięć godzin. Granicę i pas zmilitaryzowany opuścili jeszcze przed północą, lecz z uwagi na układ dróg i ukształtowanie terenu nie mogli kierować się bezpośrednio na południe i w efekcie, za radą Ślązaka, maszerowali jakimś przedziwnym równoleżnikowym halsem. Bo tutaj drogi biegły niemal wyłącznie ze wschodu na zachód, Prusy nie istniały dla rosyjskich planistów. Smith miał w komputerze mapę, ale już kilkakrotnie zdążył się przekonać, iż odpowiada ona rzeczywistości w stopniu dalece niezadowalającym, mimo że – zgodnie z informacją producenta programu – aktualizowana była podług danych z satelitów geodezyjnych co rok, ostatnio siedem miesięcy temu. Czyżby wojna powodowała przemieszczanie się autostrad? Witschko śmiał się szyderczo w odpowiedzi na narzekania Amerykanina. Nic nie jest niezmienne.
Znajdowaliby się już znacznie dalej, gdyby nie nocna eskapada przemytnika po nowe – to znaczy stare – ubranie dla Smitha. Zmusił lana do zdjęcia i zniszczenia paramilitarnego stroju, jaki wyszykowała dlań specjalnie na tę okazję główna pruska ekspozytura sieci w Allenstein; miast niego reporter wdział grube, brudne i cuchnące łachy, które Witschko wycyganił od kogoś znajomego w okolicy. Nawet niespecjalnie pasowały na Smitha. Dobrze, że butów nie kazał mi wyrzucić, myślał Ian. Bo tempo marszu było wprost mordercze. Plecak ciążył Amerykaninowi kanciastym głazem. Szli i szli. Już nawet nie miał siły się bać. Było mu wszystko jedno. Gapił się bezmyślnie na plecy idącego przed nim mężczyzny i podsycał w sobie irracjonalną nienawiść do Ślązaka. On mógłby być moim ojcem, dyszał bezsilnie. Czterdzieści-pięćdziesiąt lat; chudy, kościsty, czarnooki, czarnowłosy, zarośnięty, zawsze z papierosem w ustach, ustach o nierównej i szczerbatej linii żółtych zębów. Wór na plecach, czapka na głowie, szyderstwo na twarzy. Może to zdrajca, może wtyka, może po prostu chciwy morderca, który zarżnie mnie podczas snu; cholera go tam wie.
Kwadrans później przesunęła się ponad nimi ta sama eskadra helikopterów; wracały do bazy. Ostatni, siódmy, cokolwiek spóźniony względem reszty, ciągnął za sobą brudny warkocz dymu. Leciał nisko, chybotliwie. Widzieli go ze szczytu wzgórza, pomiędzy drzewami. Podniósł się jeszcze raz i drugi, zajęczał rozpaczliwie swymi wirnikami – i spadł w las. Huknęło. Wyrósł w bladoszare niebo gorący pióropusz gazów i popiołu. Z północy zawróciły dwie maszyny, pokołowały nad wrakiem, lecz w końcu odleciały: widocznie nie pozostało nic do ratowania. Witschko i Smith schodzili ze wzgórza. Wiatr zamarł i czarny słup śmierci stał pionowo, prosto na ich drodze, Ian nic nie widzącym wzrokiem spojrzał na zegarek, jakby ów odruch zwyczajności był w stanie przywrócić mu dawno utracony spokój umysłu. Szósta czterdzieści dwie, trzydziesty marca 1996 roku. Mord o zimnym poranku. Niech szlag trafi Polskę.
•
Wieczorem, przy ognisku, Witschko snuł swe przemytnicze opowieści.
– W osiemdziesiątym drugim, w trzecim miesiącu po jego śmierci, tak na początku lutego, zapadł tu gdzieś w okolicy transport wojskowych butów. Ciężarówka cała. Kamasze zaraz się pojawiły na rynku; wóz ponoć do jeziora poszedł. Szum taki sobie, nic specjalnego. Potem to samo z mięsem. A potem, uważasz pan, jaki przeskok, zwinęli z eszełonu atomówkę. Dasz pan wiarę? Pociągiem ją wieźli, na bocznicy stała. Toż dopiero krasnoarmiejców szlag trafił! Paru ludzi pod mur, więcej na Sybir… ale bombki niet. Chodziły tu całe bataliony z psami, węszyli jak wściekli, psy i ludzie. Wykarczowali nawet kawał lasu, pojęcia nie mam, po jaką cholerę. Ze trzy niedziele tak to trwało; nie mogłeś spojrzeć w niebo, żeby nie zobaczyć helikopterów: jak muchy nad trupem. Niemce podobno się rzucali, że niby wzmożona aktywność wojska i tak dalej. Na pewno wiedzieli. Znajomy, co siedzi w leśniczówce pod granicą, no to on sobie łapał tam radio z Prus, bo tak blisko to jednak nie dało rady zgłuszyć, i to radio o wszystkim otwarcie mówiło, więc stąd żeśmy wiedzieli. Już wtedy zaczęli ludzie coś podejrzewać, bo nikt nie znał tych gierojów od butów i mięsa, a na trupa była komu pieprzona atomowa, ani jej użyć, ani spylić, więc poszła gadka, że to nietutejsi i w ogóle nie nasi, i że pewnie polityczna sprawa. No bo jak kamień w wodę: a taka bomba to jednak kawał skurwysyństwa, podobnież dźwigiem ją wyciągali z jakiejś rakiety; dźwigiem, mister Smith, dźwigiem. No więc ja myślę, że teraz z tą Moskwą to wszystko prawda. Oni już wtedy wiedzieli, już sobie zaplanowali. Jak tylko on zdechł.