– Nie widzę niczego dziwnego w zgonie pana ojca – stwierdza flegmatycznie.
– Pan nie, ale ja tak. I dowiodę słuszności moich podejrzeń. Detektyw już pracuje nad tą sprawą – oświadcza Aleksander.
A jednak!
– Myślę, że popełnia pan błąd. Alicja… Pani Kranach… – poprawia się Wiktor. – To czysty nonsens!
Aż trudno uwierzyć, żeby Aleksander sam wymyślił te bzdury. Swoją drogą, śmierć ojca musiała nim naprawdę wstrząsnąć, myśli. Może gdyby dotarł na pogrzeb, gdyby był tu wtedy z nami wszystkimi, byłoby mu lżej. Trzeba było jednak wstrzymać się z pogrzebem…
– Pańska klientka, czy też, jak pan byl łaskaw się wyrazić, Alicja – glos Aleksandra wyrywa go z zamyślenia – wie, jak manipulować mężczyznami. Ulega pan jej urokowi w tym samym zabójczym stopniu co mój ojciec.
– Proszę pana…
– Znam doskonale moją macochę.
Co do tego nikt nie ma wątpliwości, myśli Wiktor.
– To nie ma nic do rzeczy – ucina zdecydowanie.
– Tak się tylko panu zdaje – odparowuje Aleksander.
Wiktor siada naprzeciwko niego. Wyjmuje cygaro. Robi to rzadko. Częstuje Kranacha. Aleksander odmawia. Wiktor sprawnie gilotynuje kubański specjał i sięga do kieszeni po zapałki. Ta długa pauza pozwala mu zacząć od nowa.
– Dość późno odezwał się pan w tej sprawie… – Długo trzyma w palcach zapaloną zapałkę, zanim dotknie liści cygara.
– Przez cały ten czas byłem w rozjazdach i dopiero teraz mogę się tym zająć na serio. Zresztą musiałem czymś poprzeć swoje podejrzenia i wydaje mi się, że jestem już blisko prawdy. Rozliczę się z nią, tak… ze wszystkiego.
– Ze wszystkiego? To groźba? – Wiktor zaciąga się powoli.
– Gdzie tu groźba? Ja mówię tylko, jak to wygląda z mojej perspektywy. To pan chciał tej rozmowy.
– Czego pan oczekuje w związku ze spadkiem?
– Zrzeczenia się przez Alicję praw do jej części – odpowiada Kranach rozbrajająco szczerze.
– Więc chodzi o podejrzenia czy o pieniądze? – Wiktor marszczy czoło.
– Alicja ma jak zawsze szczęście do mężczyzn – Aleksander uśmiecha się ironicznie. – Mówiąc serio, to są dwie odrębne sprawy, ale jej zachowanie w kwestii spadku może sporo wyjaśnić w interesującej mnie dużo bardziej sprawie śmierci ojca.
Kranach skończył. Wstaje. Wiktor podnosi się zza biurka, odkładając cygaro do popielniczki.
– Dla jasności, twierdzi pan, że pani Kranach przyczyniła się do śmierci swego męża, a pańskiego ojca? To bardzo ciężkie oskarżenie.
– Twierdzę, że jest coś podejrzanego w tak nagłym zgonie, i zrobię wszystko, żeby to wyjaśnić. Nie zabieram więcej czasu. Zegnam.
Aleksander w końcu wychodzi. Wiktor chwilę stoi wpatrzony w drzwi gabinetu.
Jak to powiedziała Alicja o swoim pasierbie? „Od dość dawna nie jest już dzieckiem"? Pomyłka. Co z tego, że zachowuje się nonszalancko, co z tego, że marynarkę szył mu geniusz krawiectwa?
Dobry adwokat potrafi w jednej rozmowie przebić się przez takie dekoracje. Wiktor Zaręba jest bardzo doświadczonym adwokatem. Nie ma wątpliwości, że rozmawial z dzieckiem, które zapomniało, jak się płacze z żalu, więc z żalu atakuje. Z synem zmarłego przyjaciela.
Jest południe. Słońce zawędrowało teraz do kuchni. Małgorzata nie ma już siły płakać. Tak jej się przynajmniej wydaje. Tępym wzrokiem wpatruje się w rysunek Mai przyczepiony do lodówki kolorowymi magnesami: mama z wąską kreską zamiast ust, uśmiechnięty tata, a pomiędzy nimi Maja. W koronie, rzecz jasna, jak to królewna…
Przeszukała już biurko Artura i wszystkie kieszenie jego ubrań wiszących w szafie. Po raz tysięczny przygląda się zmiętemu kartonikowi znalezionemu w kieszeni spodni. Karta meldunkowa pensjonatu jaskrawym kolorem krzyczy: „Tylko u nas majowy weekend trwa cztery dni!". Napis: „Pan/Pani Ruszni-kowscy". Znajome zamaszyste pismo Artura kłuje ją w oczy każdą literą. Więc tak wygląda prawda, która podobno wyzwala.
Nie oszukuj się, strofuje się w duchu Małgorzata, przecież właśnie tego się spodziewałaś. Wyczuwałaś to od paru dobrych miesięcy. Widziałaś doskonale jego napięcie. Jak starannie blokował komórkę, jak kasował SMS-y. I can't get no satisfaction… I ten nieobecny wzrok, którym patrzył przez ciebie na coś za tobą. Widziałaś i nie chciałaś wiedzieć. A teraz wiesz i nic cię już nie ochroni.
Dzwoni telefon. Małgorzata zbiera się w sobie i podnosi słuchawkę.
– Słucham?
– Dzień dobry, mówi Alicja Kranach. Umawiałyśmy się, że pani zadzwoni, ale pomyślałam sobie… – śmieje się Alicja. – Czy pani mnie pamięta? Jestem „drugą torebką".
– Jak mogłabym zapomnieć – Małgorzata próbuje nie pociągać nosem i nadać swojemu głosowi normalne brzmienie.
– Z tego wszystkiego przeziębiła się pani.
– Nie, nie, to tylko uczulenie.
– Rozumiem. A jak serce?
– Dobrze… to znaczy, dość dobrze… – chlipie Małgorzata ku swemu przerażeniu. To by było na tyle, jeśli chodzi o panowanie nad emocjami.
– Przepraszam. Czy coś się stało?
Przez chwilę w słuchawce słychać tylko daremnie powstrzymywany płacz Małgorzaty.
– Nie, nic… tylko… ja już dłużej… nie wiem, co robić…
– Pani Małgosiu…
– Podejrzewałam, że ma kogoś… a teraz ta kartka i…
– Pani Małgorzato, spokojnie! – Nawet jeśli Alicja jest zaskoczona czy zdenerwowana, nie pozwala, by było słychać w jej głosie. – Ma pani coś na uspokojenie?
– Mam – łka Małgorzata.
– Świetnie. Proszę to wziąć. Za pół godziny czekam na panią w kawiarni w drodze do metra. Wczoraj odpoczywaliśmy tam z Wiktorem, „Łyk Optymizmu". Wie pani gdzie?
– Wiem, ale…
– Pani Małgosiu, proszę przyjść. Będę czekała. Małgorzata powoli odkłada słuchawkę.
„Łyk Optymizmu"? Dlaczego nie? Dlaczego nie porozmawiać z tą sympatyczną, wyluzowaną kobietą? Ach, tak, bo ojciec powtarzał, że nie można nigdy okazywać nikomu swojej słabości. I że zwierzenia są dobre dla głupawych gąsek. „Moja córka na szczęście jest mądrą kobietą". Tak, pewnie. I to, co powiedziała „najlepsza przyjaciółka" w jednej z ostatnich rozmów, zanim znikła, jak to ma w zwyczaju przy każdej nowej miłości: „Jak mam być blisko z kimś, kto wie wszystko o mnie, a ja o nim nic poza tym, że nie lubi sprzątać".
Małgorzata wpatruje się jeszcze przez chwilę w skromną, elegancką wizytówkę Alicji, po czym podejmuje pierwszą rewolucyjną decyzję tego dnia. Dzielna, samowystarczalna, zamknięta w sobie Małgosia Rusznikowska zaufa nieznajomej.
Świat się kończy!
Paweł w ulubionym rozciągniętym enerdowskim dresie ćwiczy z hantlami, stojąc w oknie. Obserwuje dom Alicji.
– No, pokaż się wreszcie – szepcze sam do siebie.
Enerdowski dres Pawła ma już ponad dwadzieścia lat. Przywiózł go ktoś z OHP-u pod Lipskiem i Paweł, wówczas stażysta, kupił go okazyjnie. Ma wyblakły jasnoniebieski kolor, jest elastyczny, niezdrowy i rozciągnięty. Przez czas jego małżeństwa leżał u mamy na pawlaczu. Po rozwodzie Paweł z wielką radością zabrał go z rodzinnego domu i w każdej wolnej chwili w niego wskakuje.
Jaką tajemnicę nosi w sobie niemiecka, co tu dużo ukrywać, szmata? Owszem, Paweł ma niebieskie oczy, ale wyblakła barwa dresu nie podkreśla ich urody. Bicepsy i zgrabne nogi pana doktora też wydają się w tym sportowym odzieniu dużo mniej powabne. Co jest?
Tajemnicy nie zna nawet Marcin. Tak, Paweł był kiedyś dużo bardziej podobny do młodszego brata, ale Marcin był wtedy w podstawówce i nie przeszedł jeszcze nawet mutacji. Paweł też potrafił z dyżuru iść prosto na balangę i odwrotnie, zaliczać panienki jak egzaminy do specjalizacji, ale o tym nie pamięta nawet on sam. Pozostał dres statecznego kardiologa i pamięć dresu.