– Dasz sobie radę. Przemyśl wszystko. A na razie w domu -spokój.
– Alicjo, czemu to robisz? – Chyba po raz pierwszy od początku spotkania Małgorzata patrzy w oczy nowej znajomej.
– Nie wiem – odpowiada Alicja. Nieznacznie wzrusza ramionami. – Może z wiekiem w końcu zrozumiałam, o co chodzi z tą kobiecą solidarnością.
Śmieją się obie. Małgorzata przez łzy. Szkoda tylko, że kawa całkiem już wystygła. Tiramisu? Nie, osolone łzami jest nie do przełknięcia.
Artur segreguje dokumenty, wkłada je do koszulek, wpina do skoroszytu. Porządkuje starannie naiwne marzenia ludzi o solidnej emeryturze wspartej na dwóch filarach. Bardzo naiwne, zważywszy, że to dokumenty osób, których nie zdołał przełknąć rewelacyjny system, i trzeba ich sytuację wyjaśniać teraz tradycyjnymi metodami. Na piechotę. A może nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, i to właśnie są teczki szczęściarzy? Bóg jeden wie przecież, co wyliczy system tym, których zdołał strawić mimo permanentnego stanu zawieszenia. Serwera, rzecz jasna.
Artur jest jak zwykle zdenerwowany. Nic dziwnego. Jak każdy mężczyzna nie cierpi kobiecych tyrad pod własnym adresem. Przy sąsiednim biurku siedzi drobna ciemnowłosa kobieta
O regularnych wyrazistych rysach. Jest mocno umalowana, ale ostentacyjny makijaż doskonale współgra z modną sukienką w kolorze ciemnej krwi.
– Zdajesz sobie sprawę, że nie da się tego tak dłużej ciągnąć -wyrzuca z siebie z szybkością karabinu maszynowego. -Wszystko rozumiem, ale przecież nie tylko tobie jest trudno. Wyobrażasz sobie, jaki to byl wyczyn namówić Adama na wyjazd z dziećmi?
I co? Oni wyjechali, ja czekam, a ty? Ty po prostu nie przychodzisz i nawet nie zadzwonisz. Ja dzwonię, a ty na chama wyłączasz komórkę. Muszę dzwonić do domu i oczywiście dzwonię w złym momencie, więc rozmawiasz ze mną jak z kretynką.
Artur pilnie gmera w papierach, ale nie ulega wątpliwości, że najchętniej po prostu zniknąłby z tego miejsca i z tej rozmowy.
– Elu, ona wylądowała w szpitalu, chyba rozumiesz…
– Rozumiem, ale to żaden argument. Jeden krótki telefon. Wieczór i tak był na straty.
– Nie przesadzaj.
– Nie przesadzam. Jesteśmy ze sobą dobrych parę miesięcy i szacunek wymaga…
– Elu, Małgorzata była w szpitalu, Maja miała komunię, matka nie odstępowała mnie na krok…
– Ale jakoś w święta nic ci nie przeszkodziło ani w majowy weekend – Elżbieta Trompa z dużą wprawą przechodzi od ogółu do szczegółu. – Może ja po prostu już cię nie obchodzę?
– Przestań – udręczony Artur zamyka szafę z dokumentami. Nie ma już pretekstu, by odwracać się tyłem.
– Jakaś paranoja, kochanek traktuje mnie jak mąż. – Elżbieta bierze oddech, ale tylko na sekundę, bo słowa wylewają się z niej szczodrym strumieniem. – Przecież to naprawdę można dyskretnie zorganizować. Ludzie żyją tak całymi latami. Nie mogłeś włączyć alarmu wibracyjnego? Niby masz tę komórkę, a używasz jej jak troglodyta. Przecież to idiotyczne wyłączać telefon w takiej sytuacji. Nie mówiąc o tym, że reszta świata załatwiłaby to jednym dyskretnym SMS-em. Tak trudno wystukać kilka liter? Znowu zapomniałeś, jak to się robi?
Artur gwałtownie rusza do drzwi.
– A dajcie wy mi wszystkie święty spokój! – rzuca przez zaciśnięte zęby tekst godny Felicjana Dulskiego i wychodzi, zostawiając osłupiałą Elżbietę.
To jego ulubiona metoda. Wstać i wyjść. Od paru dni najchętniej wyszedłby z własnego życia. Na chwilę, rzecz jasna. Może wtedy coś by się samo rozwiązało? A tak, męcz się, człowieku.
Mała kwiaciarnia przy Zwycięzców. Marcin niedbale oparty o ladę wybiera kwiaty do bukietu, a zarazem robi rozeznanie na nowym terenie. Nigdy nie polował na Saskiej Kępie. Tym chętniej flirtuje z młodą kwiaciarką, w pełni świadomy tego, że podoba się dziewczynie.
– Myśli pani, że róże są najlepsze na przeprosiny?
– No, nie wiem… Zależy, czy wina była duża.
– Maleńka, tak mała, że prawie jej nie ma. – Marcin wskazuje na kroplę wody na listku.
– Wy tak zawsze mówicie…
– Chyba nie przemawia przez panią złe doświadczenie. Taka piękna z pani dziewczyna… pani Basiu. – Marcin idzie na całość. Ostentacyjnie wpatruje się w plakietkę z imieniem przypiętą na piersi dziewczyny.
Basia chichocze zmieszana, ale zaraz poważnieje. W końcu jest w pracy.
– Ta pańska dziewczyna rzeczywiście ma powody do gniewu.
– Same nie wiecie, czego chcecie. Najpierw, żebyśmy byli mili, a zaraz potem…
Marcin udaje, że się obraża, ale już wie, że przynęta chwyciła. Wystarczyły dwa zdania i lata wprawy. No cóż, praktyka czyni mistrza.
Basia, niestety, bierze jego żarty na serio.
– Nie, to nie to, chciałam tylko powiedzieć… Bo myślę… Ale pan mnie skołował! – Kończy układanie pięknego bukietu róż. – Będzie się podobał? – pyta zaczepnie.
– A pani by się podobał? – Marcin opiera się na ladzie. Właściwie jest już przez nią przewieszony.
– Nawet bardzo. – Basia odsuwa się w stronę zaplecza.
– No to biorę. Jeśli nie poskutkuje, przyjdę z reklamacją.
– Na pewno poskutkuje. Ręczę.
Marcin wyjmuje jedną z róż i wręcza ją dziewczynie. Basia czerwieni się. Jest zawstydzona i zmieszana. Nie wie, jak się zachować.
– Nie, ja nie mogę…
– Nie wyjdę, jeśli jej pani ode mnie nie weźmie. O, już idą nowi klienci. Będzie wstyd.
Dziewczyna bierze szybko kwiat.
– Niech pan już idzie. Proszę!
– Widzę, że świetnie się tu traktuje klientów. Może po pracy będzie pani dla mnie łaskawsza. – Marcin z upodobaniem droczy się z dziewczyną.
– Powinnam była zrobić większy bukiet. Jestem pewna, że ma pan za co przepraszać swoją dziewczynę.
Marcin odwraca się na pięcie, kładzie pieniądze na ladzie, pokazuje gestem, że nie chce reszty. Bierze tylko wizytówkę kwiaciarni i wybiega. Basia stoi oniemiała. Na szczęście wchodzą nowi klienci. Babcia z wnukiem.
W pokoju ordynatora Ola siedzi na brzegu fotela. Profesor stoi przy oknie, spogląda na podwórze szpitalne. Właśnie przywieźli obiad z budynku obok. Słychać charakterystyczny stuk kotłów. Wydaje się przez chwilę, że profesor wyłączył się z rozmowy z Olą, ulubioną podopieczną, i baczniej obserwuje to, co się dzieje na dworze. A tam jak zwykle szpitalne koty i zaprzyjaźnione gołębie rozpoczęły walkę o pierwszeństwo w swojej kolejce do jadła. Profesor uśmiecha się pod nosem. Po dobrej minucie wraca…
– To dla mnie i zaszczyt, i wyzwanie. Ale, mówiąc szczerze, waham się – kończy swoją tyradę Ola.
Ordynator zaczyna spacerować po gabinecie. Nabiera powietrza i patrzy badawczo na Olę, która nie potrafi ukryć rumieńca.
– Pani Olu, wiem, że to trudna decyzja, ale czasami warto zaryzykować – akcentuje słowo „warto". – To wyjątkowa okazja i nie ma co zwlekać z decyzją. Wybrano właśnie panią i nie za rok ani za dwa, tylko od zaraz, od pierwszego lipca. Ma pani ponad miesiąc na uporządkowanie swoich spraw.
– Moje opory dotyczą spraw prywatnych…
– Jak kocha, to poczeka. Ola kręci głową.
– Moja matka… No cóż, po śmierci ojca nie potrafi być sama – Ola ścisza głos.
Profesor znów milczy przez chwilę.
– To rzeczywiście ważny powód. Z drugiej strony, to tylko rok. Proszę pamiętać, że to, czego się pani przez ten rok nauczy, może zasadniczo zmienić pani pozycję zawodową. To też trzeba brać pod uwagę…
W tym momencie otwierają się drzwi i do pokoju wsuwa się ogromny bukiet. Po nim po kawałku pojawia się Marcin nucący melodię ze „Stawki większej niż życie". Z korytarza dochodzi chichot pielęgniarek. Ordynator i Ola obserwują to ze spokojem. Marcin zauważa w końcu, że Ola nie jest sama. Pielęgniarki powiedziały mu, że jest w jedenastce, no to wszedł.