Выбрать главу

Matka, starsza, zamknięta w sobie kobieta, wstaje i dziękuje pielęgniarce. Podchodzi do córki. Jakże są do siebie niepodobne. Nic dziwnego, Ola jest kopią swego ojca. Dorastając, spędziła długie godziny, analizując niesprawiedliwość losu wyrzeźbioną w biodrach i skłonnej do zaokrągleń talii.

Nadchodzący korytarzem ordynator wyrywa Olę z zamyślenia.

– Miło mi spotkać obie panie Pankiewicz – woła. – Witam mamę mojej ulubionej anestezjolożki.

Wyciąga dłoń, ale matka nie może podać mu ręki, bo trzyma wacik tamujący krew po pobraniu.

– Przyprowadziła pani mamę na badania? – zwraca się do Oli z szerokim uśmiechem. – To bardzo rozsądny pomysł zbadać wszystko przed wyjazdem, ustawić długofalową terapię.

Wyjedzie pani spokojniejsza, no a ja tu, na miejscu, zawsze służę pani Pankiewicz pomocą lekarską i wszelką inną.

Ordynator kłania się szarmancko i odchodzi, widząc, że ktoś przywołuje go z głębi korytarza. Jest tak zaaferowany, że chyba nie zauważył milczenia obu kobiet.

Ola stoi czerwona jak burak. Czuje się jak mała dziewczynka. Nie, nie, bez owijania w bawełnę, jak zupełnie dorosła idiotka. Nie ma pojęcia, co właściwie miałaby powiedzieć. Matka nie ułatwia jej sprawy i w kamiennym milczeniu porządkuje garderobę. Rzuca jej tylko jedno karcące spojrzenie i odchodzi energicznie. Ola, bezradna, zostaje na środku korytarza.

Nie goni matki, wraca do gabinetu, siada przy biurku Pawła. Patrzy na telefon, spogląda na zegarek. Taksówka czekała przed wejściem, ale minie dobre pół godziny, zanim matka dotrze stąd do centrum. Właściwie dlaczego za nią nie poszła? To bez znaczenia, reflektuje się. Dlaczego wcześniej nic jej nie powiedziała? Bo tak się przyzwyczaiła do karmienia matki półprawdami, że straciła miarę?

– Ola? Co się stało? – pyta Paweł, zaskoczony widokiem zapłakanej koleżanki. -Widziałem, jak tu wchodziłaś, chciałem cię wyciągnąć do bufetu. Coś złego z matką?

Ola kręci głową przecząco.

– Profesor spotkał matkę i zaoferował jej pomoc w czasie mojego wyjazdu – mruczy ponuro, wycierając oczy.

– No to chyba bardzo miło z jego strony?

– Tak, ale ja nic jej jeszcze nie powiedziałam o tej Anglii.

– Żartujesz! – Paweł aż przysiada z wrażenia. – Dlaczego?

– Nie mogę jej tak po prostu powiedzieć: „Cześć, mamo, za miesiąc wyjeżdżam na rok". Matka jest chora, nie mogę…

– Od piętnastu lat na cukrzycę – przerywa Paweł, który doskonale zna dalszą część drugiego z ulubionych monologów Olki. Pierwszy, jak wiadomo, dotyczy Marcina. – Dowiadywałaś się o pompę insulinową?

Ola patrzy na niego zaskoczona.

– Nie, coś ty, ona jest cały czas na doustnych.

– Prędzej czy później i tak przejdzie na iniekcje.

– Może jakoś się uda – szepcze Ola, wbijając wzrok w blat biurka.

– Olka, co ty wygadujesz! – Paweł bierze ją za rękę. -W pracy jesteś najodważniejszym lekarzem, jakiego znam, a jeśli tylko coś dotyczy matki, zmieniasz się w przestraszoną pięciolatkę. Ona nie jest tak chora, żebyś cokolwiek ryzykowała. Nie robisz nic złego, wyjeżdżasz na zasłużone stypendium. Wybrali ciebie, bo jesteś wyjątkowa. Rozumiesz?

Ola gwałtownie wyrywa rękę.

– Od kiedy jesteś tak świetnie poinformowany? Marcin ci opowiadał?

– Przestań, Ola – Paweł jest zupełnie spokojny. – Przecież nie chcę ci dokuczyć, tylko pomóc.

– Zmieniasz specjalizację? Teraz będziesz psychoterapeutą? Paweł otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale rezygnuje i po prostu wzrusza ramionami. Zresztą nie ma z kim już gadać, bo Ola zrywa się i wychodzi.

– Wracam na oddział – rzuca od drzwi.

Na korytarzu wyjmuje telefon z kieszeni i szybko wybiera swój numer domowy. Matka odbiera dopiero po pięciu sygnałach.

– Mamo! Jesteś? – woła Ola piskliwie.

– A dlaczego miałoby mnie nie być? – Ola milczy. Próbuje przypomnieć sobie, po co właściwie zadzwoniła. – Coś się stało? – pyta zniecierpliwiona matka.

Tak.

– Nie, nic… – bąka Ola.

Wyłącza się. Stoi jednak chwilę, wpatrując się w telefon.

Naprawdę zachowuje się jak pięciolatka. Jak dziecko, które coś tam przeskrobało, zostało skarcone jednym surowym spojrzeniem i teraz szybko próbuje nawiązać jakikolwiek kontakt, żeby upewnić się, że wszystko jest dobrze, że wszystko zostało wybaczone. Zupełnie jak wtedy, kiedy skarcona za coś przez ojca i odesłana do swojego pokoju wracała po pięciu minutach, siadała i rzucała w przestrzeń: „Jakoś tu przyjemniej w tym pokoju niż u mnie, nie sądzisz?".

Tylko że to było jakieś trzydzieści lat temu. Sama tego nie pamięta, ale rodzice opowiadali to potem tyle razy, że właściwie za którymś razem mogłaby zauważyć, jak niewiele się zmieniło.

Osiedlowy dom kultury tętni życiem, choć jest dopiero południe. Uczniowie szkoły społecznej, wynajmującej pomieszczenia na piętrze, wylegli właśnie na przerwę. Pani Zosia, szatniarka, sprzątaczka i – jak sama mówi – ochroniarz, po raz setny tlumaczy kolejnemu pierwszoklasiście, dlaczego nie może wybiec na chwilę do cukierni po drugiej stronie ulicy.

– Synku, ty nawet nie możesz schodzić z piętra w czasie przerwy. I doskonale o tym wiesz. Dzień dobry – uśmiecha się na widok wchodzącej Małgorzaty. – No i co?

Małgorzata, ledwie żywa po rozmowie ze swoim przełożonym, uśmiecha się triumfalnie.

– Zostają wszyscy poza mną.

– Zwolnili panią? – pyta pani Zosia ze zgrozą.

– Nie zwolnili. To ja zwolniłam etat. Będę tu teraz pracować jako jednoosobowa firma.

– Boże kochany, firma? Znaczy kontrakt, tak? A jak pani powiedzą z dnia na dzień „do widzenia ślepa Gienia", to co? Pani Małgosiu, czemu się pani zgodziła?

– Sama im to zaproponowałam. Naprawdę, proszę się o mnie nie martwić.

– Jak nie martwić! Będzie się pani ciągać po tych zusach i regonach!

– Akurat z tym nie będzie żadnego problemu – woła Małgorzata już ze schodów.

Mój Boże, gdybym z własnym życiem radziła sobie tak jak z tym papierowo-urzędowym, myśli.

Za drzwiami gabinetu zdejmuje z twarzy służbowy uśmiech. Wyjmuje z torby dwie grube teczki projektów, które zostały zgłoszone do przyszłorocznego planu. Siada z westchnieniem. Tyle świetnych pomysłów odpadnie w przedbiegach – nie da rady z tym budżetem. Ile razy można podnosić czynsz szkole społecznej czy sklepikom w adaptowanych pomieszczeniach? Co z tego, że obroniła etaty, skoro działalność zespołu powoli staje się wegetacją?

– Tymczasem zapalę – mruczy Małgorzata, ale w tym momencie rozdzwania się jej telefon uwięziony nie wiadomo gdzie. Małgorzata gmera w czeluściach przepastnej torby. – Gdzie się, cholero, schowałeś! – jęczy. Jest!

„Alicja" – pulsuje pomarańczowym światełkiem Wyświetlacz.

– Słucham.

– Dzwonię zgodnie z umową. Zdecydowałaś się?

– Tak, chętnie wpadnę.

– Z dzieckiem?

– Nie, Maja ma biały tydzień, ale tym, na szczęście, zarządza babcia.

– Rozumiem, „nasza Małgosia ma ojca, tego… ateistę" – cytuje Alicja, parskając śmiechem. – Po prostu się nie nadajesz.

– Otóż to.

– Zapisz adres: Berezyńska 10d. Wysiadasz na rondzie Waszyngtona i idziesz Francuską. Pierwsza przecznica po prawej to Berezyńska.

– W porządku, zapisałam. O szóstej?

– O szóstej. Zaraz wstawię dużą butelkę białego wina do lodówki. Na razie.

– Na razie – Małgorzata zamyślona odkłada telefon.

Jakie to proste. Nie zastanawiać się, nie roztrząsać intencji, bo „pamiętaj, dziecko, że ludzie są fałszywi", tylko słonecznym popołudniem wpaść na białe wino do koleżanki. Kiedy ostatni raz do kogoś „wpadłam"? Nie służbowo, nie „w bardzo ważnej sprawie". Wpaść i pogadać – nie relacjonować zdarzeń, nie dyskutować o dziurze budżetowej, nie zmieniać świata. Na pytanie „co słychać?" odpowiedzieć prawdę, nie cenzurując się bez przerwy, bo „cokolwiek powiesz ludziom o sobie, prędzej czy później użyją tego przeciwko tobie".