Zużyła chyba swoją dzienną porcję jadu, bo po powrocie z parku, nic nie mówiąc, zamknęła się w pokoju, tak zwanym dużym, żeby nie nazywać go broń Boże salonem, „salonów u nas niet", i wynurza się tylko do kuchni, raz po herbatę, raz po kolację, raz po leki.
Ola, zamknięta w swoim pokoju, tak zwanym dziecinnym, usiłuje ropaczliwie rozwikłać tajniki korespondencji bankowej i zagadkowe liczby, które mają się nijak do jej wydatków i faktycznego stanu konta. Gdzieś po godzinie dociera do niej, że wyciąg powstał mniej więcej osiem dni wcześniej, tak że jej wiedza jest dużo bardziej miarodajna niż korespondencyjne rewelacje z przestarzałymi informacjami.
Boli wiadomość o dobrej pogodzie w miejscowości, z której właśnie wyjechaliśmy, ale ból, jaki budzi widok pieniędzy, których już nie ma, a figurują wciąż na papierze, jest odporny na wszelkie reklamowane cudowne środki przeciwbólowe. Na bankowym wydruku jeszcze ma, a w rzeczywistości już dawno -nie. Może trzeba było pójść do firmy farmaceutycznej.
Chce biec do matki, żeby jej o tym powiedzieć, ale przypomina sobie, że przecież w parku zaczęła zimną wojnę. Zresztą, to właśnie matka nie zgodziła się, aby jej emerytura przychodziła na wspólne konto, dzięki czemu Ola mogłaby dostać większy kredyt.
Koleżanki Oli mają konta w bankach internetowych, podobno bez opłat, ale Ola nie ma komputera w domu, a nie chce, by w pracy wszyscy przyglądali się jej zmaganiom z rachunkami. No i mama nie zgodziłaby się na taki internetowy bank. To co prawda konto Oli, ale Ola najlepiej czuje się wtedy, kiedy mama poprze i pochwali każdą jej decyzję.
Dzisiaj wieczorem Ola ma swój najlepiej w tym miesiącu opłacany zabieg w prywatnej klinice stomatologicznej. Już postanowiła, że za ten dzisiejszy coś sobie kupi. Niejedna pacjentka mówiła: masz chandrę, zrób sobie dobrze. Nie wiesz jak, wejdź do sklepu, pomogą ci kolorowe metki.
Już szósta? Musi iść. Nie pożegna się z matką, ale głośno trzaśnie drzwiami, matka zorientuje się przecież, gdzie wychodzi.
Na rogu Mokotowskiej i Wilczej, przed kwiaciarnią i daleko od przystanku autobusowego, łapie ją deszcz. Oczywiście, zapomniała o parasolce. No a matka nie przypomniała jej przy wyjściu…
Przystanek tramwajowy przy rondzie Waszyngtona zalegają zmęczeni ludzie objuczeni charakterystycznymi torbami w kratkę. Kończy się ich dzień pracy na niegdysiejszym Stadionie X-Lecia. Brudne przejście podziemne. Na lewo: jarmark „Europa", na prawo: Saska Kępa.
Małgorzata całe życie mieszkała po lewej stronie Wisły, dlatego wycieczka na Saską Kępę, przekroczenie mostu, to dla niej już prawdziwa wyprawa w nieznane. Na rondzie Waszyngtona rozgląda się z miną zagranicznej turystki. Patrzy na wysoki blok z zegarem, stojący tuż za rondem. To chyba tu trafiła kiedyś przypadkowo na szaloną imprezę u nieznanych wcześniej ludzi, gdzie bawiła się do rana w tłumie równie przypadkowo zaproszonych gości. Samej gospodyni ogromnego mieszkania ze śmigłem wiszącym na ścianie nawet nie zobaczyła. Podobno była to miłośniczka kotów i starożytności. Jedno jest pewne: gospodyni zasnęła, zanim zabawa zaczęła się na dobre, i spała jak zabita do końca imprezy… Małgorzata próbuje przypomnieć sobie, kto ją tam przyprowadził. Chyba kumpel z historii, a może i z klasycznej… Nie pamięta, to był czas, kiedy już poznała Artura. Jeszcze nie była jego dziewczyną, ale bardzo chciała, i to było dla niej wtedy najważniejsze.
Zagląda do sklepów przy rondzie. Zwalnia kroku, jakby leniwy spokój Francuskiej udzielił się i jej. Do szóstej jeszcze prawie kwadrans. Okazało się, że metrem i tramwajem jedzie się zdecydowanie krócej, niż sobie wyobrażała. Niespiesznie przechodzi na drugą stronę ulicy i wchodzi w Berezyńską. Jest. Numer l0d. Oryginalny piętrowy dom otoczony wypielęgnowaną zielenią.
Co ja tutaj robię, zastanawia się Małgorzata w lekkim popłochu. Ani to mój świat, ani to mój styl. Jeśli teraz zawrócę, zza rogu będę mogła zadzwonić, że Maja dostała niestrawności. Albo nie, ja dostałam niestrawności i bardzo mi przykro…
– Dzień dobry, Małgosiu – Alicja otwiera szeroko drzwi wejściowe, jednocześnie naciskając guzik domofonu w furtce. -Chodź, chodź, bardzo się cieszę.
Małgorzata, nieco zmieszana, drepcze ku schodkom. Dopiero w połowie drogi może szczerze uśmiechnąć się do Alicji spokojnie czekającej w drzwiach.
– Chodźmy na taras. Będzie nieco chłodniej.
Wielki salon wychodzi na taras i ogród. Szerokie szklane drzwi stoją otworem. W rogu tarasu drewniany stół i fotele. Na stole stoi szklana miska z truskawkami, dwa kieliszki. Widok niemal sielski, zważywszy bliskość linii tramwajowej. Jak w reklamie towarzystwa ubezpieczeniowego albo margaryny, myśli Małgorzata automatycznie i natychmiast się stopuje.
Przestań! Raz w życiu nie napinaj się od razu. Już zawsze będziesz swobodna tylko wśród młodych ludzi? Sympatycznych, ale przecież zależnych od ciebie. Nie bądź zakompleksioną „panią dyrektor", co musi wyśmiać, żeby pozbyć się niepewności. Przecież podoba ci się ten luz, spokój i bezpretensjonalność za duże pieniądze.
– Piękne światło – Małgorzata staje w smudze słońca wpadającego przez boczne okno do salonu.
– Tak, za jakąś godzinę, kiedy słońce zacznie zachodzić, oświetli tamtą ścianę. O ile się w końcu nie rozpada na dobre.
Małgorzata podchodzi bliżej. Kolekcja najróżniej oprawionych zdjęć: Alicja, Alicja ze starszym mężczyzną o uderzająco pięknych rysach. Nieco szczuplejsza Alicja na korcie, chyba z Wiktorem. Tak, z Wiktorem, nieco tęższym. Pięcioletni na oko chłopiec i… ten sam, chyba trzyletni…
– A to kto?
– No cóż – śmieje się Alicja. – Moje wnuki.
– Serio?
– Serio, serio. Jestem dubeltową babcią.
– A to pewnie córka? – ośmielona Małgorzata pokazuje czarno-białe wystylizowane zdjęcie smukłej długowłosej blondynki. -Trochę podobna do mnie w tej workowatej sukience.
Alicja zdejmuje fotografię ze ściany i gestem zaprasza Małgorzatę na fotel.
– To ja – wyjaśnia. – Mówiłam ci już, że mi przypominasz mnie samą sprzed lat. Wina?
– Tak, poproszę. Ja ciebie? Chyba żartujesz! – Małgorzata wymownym gestem pokazuje dom i ogród.
Nie wytrzymałaś, karci się natychmiast w duchu, ale Alicja upija łyk wina i swobodnie podejmuje temat.
– Nie zawsze tak żyłam i mieszkałam.
– Nie rozumiem.
– Pamiętaj, że pochowałam dwóch mężów. Bywało różnie. Czasem bardzo ciężko. Jak się wiele razy traci grunt pod nogami, to można nauczyć się dystansu, a oduczyć przywiązania do rzeczy i miejsc.
– Albo przeciwnie, trzymać się ich kurczowo. Wspaniale to wino, Alu. – Małgorzata zaczyna się wreszcie rozluźniać.
– Pewnie. Ale pewnego dnia te kurczowo trzymane też mogą zniknąć. Jak ludzie. – Alicja ruchem głowy wskazuje zdjęcie z mężem. – Szczególnie ci, których najbardziej chcemy zatrzymać.
– Lepiej pozwolić im zniknąć? – pyta Małgorzata czujnie.
– Nie wiem.
– Masz rację, bredzę – reflektuje się Małgorzata. -Wszystko kojarzy mi się z moimi sprawami, a ty jesteś wdową. To inne biegi.
– To prawda.
– I naprawdę obaj nie żyją?
– Naprawdę. Tylko pierwszy nie był już moim mężem, kiedy zginął.
– Jak to?
– Tak to. Odszedł ode mnie, a trzy lata później, w osiemdziesiątym roku, zginął w katastrofie lotniczej.
– Tej z Anną Jantar?
– …i amerykańskimi bokserami.
Małgorzata w milczeniu sączy wino, próbując przetrawić nadmiar informacji. Zapala papierosa, widząc przyzwalający gest Alicji.
– Sprawiedliwości stało się zadość…
– Trudno się z czegoś takiego cieszyć.