– Jak ty to przeżyłaś? Ja bym chyba oszalała.
– Ale co, kiedy odszedł czy kiedy zginął?
– Kiedy odszedł…
– Oszalałam. -I co?
– I nic. Najpierw żyłam z rozpędu, potem dla dziecka, a potem…
– Co potem?
– Potem ktoś przekonał mnie, że należy wreszcie poszukać gruntu w sobie samej, a nie w mężczyźnie, tym lub innym.
– I został twoim drugim mężem – domyśla się Małgorzata.
– Nie – śmieje się Alicja. – Ale za to raz na zawsze wyleczył mnie z upodobania do bezkształtnych strojów i fryzur, czego i tobie, wybacz, Małgosiu, życzę.
Na szczęście białe wino rozlało się już przyjemnym ciepłem w całym ciele Małgorzaty. Inaczej z pewnością zesztywniałaby i odparowała w swoim stylu. Zamiast tego uśmiecha się ironicznie do pustego kieliszka.
– Pewnie! Właśnie teraz zacznę snuć się po domu w przezroczystym peniuarze i podwiązkach!
– Jeśli masz na to chęć, czemu nie.
– Ala, nie wkurzaj mnie. – Małgorzata odstawia kieliszek. -Pewnie, że chciałabym wiele zmienić, choćby w swoim wyglądzie. Ale to kosztuje. Nie stać mnie na kosmetyczkę, porządne kosmetyki, nie mówiąc o ciuchach. Nawet teraz, siedząc tu ze mną w stroju „domowym", masz na sobie moją miesięczną pensję…
Małgorzata przerywa, przerażona swoim wybuchem. Fajnie. Teraz pożegnamy się chłodno, a jutro pójdę, kurczę, na dożywotnią psychoterapię, bo już sama ze sobą nie wytrzymam. Przecież lubisz tę kobietę, idiotko, i świetnie się czujesz na tym tarasie z tym winem, karci się w duchu.
Alicja przygląda jej się przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym zaczyna… chichotać.
– Masz wyjątkowo paskudny jęzor, Małgosiu – krztusi się ze śmiechu.
I staje się cud. Małgorzata zaczyna chichotać. Trochę kretyńsko, trochę pijacko, ale niewątpliwie chichocze, zamiast roztrząsać i analizować.
– Ty masz paskudny jęzor – kontynuuje Alicja, wstając z fotela. – A ja paskudną nadwagę.
– Chyba oszalałaś! Gdzie ty masz nadwagę?
– Chodź ze mną. – Alicja wspina się po schodach. Małgorzata sunie za nią. – W czasie choroby męża i zaraz po jego śmierci straciłam kontrolę nad swoim apetytem. Nie wiem. Reszta świata nic nie je i chudnie z rozpaczy, a ja żarłam jak opętana. Teraz już trochę opanowałam sytuację, ale dawna figura już nie wróci. – Jednym ruchem rozsuwa część dużej wnękowej szafy przy pokoju, który zdaje się być sypialnią. – Za radą dietetyczki powiedziałam „żegnaj" rozmiarowi trzydzieści osiem.
Małgorzata, jak dziewczynka przed wystawą sklepu z zabawkami, patrzy oniemiała na nienaganny porządek, na równy rząd ciuchów sprzed sezonu, dwóch – wszystkie w jej rozmiarze. Niektóre rozpoznaje – oglądała je i z westchnieniem odkładała, odwieszała, rezygnowała. A teraz…
– To znaczy… Nie rozumiem – bąka Małgorzata, choć rozumie doskonale, tylko dziecinny entuzjazm walczy w niej z odruchami urażonej ubogiej krewnej.
– A co tu rozumieć? – Alicja otwiera drzwi pokoju. To rzeczywiście obszerna sypialnia z wielkim łożem i równie wielkim lustrem na przeciwległej ścianie. -Wyskakuj ze spódnicy i mierz w dowolnej kolejności. Nie krępuj się. Idę po twoje wino.
I stukając obcasami, Alicja schodzi na dół.
Małgorzata jednym ruchem zdejmuje powłóczystą spódnicę z indyjskiego sklepu. Rozpina guziki bluzki. Lniana krótka sukienka w kolorze indygo śmieje się do niej wyraźnie ze swego wieszaka. Nie, najpierw ta mała czarna.
– Przecież ty masz nogi do szyi, dziewczyno! – Alicja w zdumieniu przygląda się Małgorzacie, która milcząc, przygląda się osobie w lustrze. – Po co ci te spódnice do kostek?
– Jak to bylo? – Małgorzata odzyskuje mowę. – „Obcisłe sukienki są zbyt wyzywające, by mogły być eleganckie, córeczko".
– Rozumiem. Jest twoja.
– No coś ty – uboga krewna rwie się do głosu, ale Alicja już podaje jej kieliszek. – Dziękuję, strasznie ci dziękuję – mówi długonoga szczupła Małgorzata z burzą włosów miękko opadających na czarny jedwab.
– Proszę bardzo – odpowiada po prostu Alicja.
Pół godziny później w holu staje duża wypchana torba. Obie kobiety siedzą znowu na tarasie, popijając herbatę.
– Łapiesz się czasem na takiej myśli, że nowy ciuch zmieni całe twoje życie? – pyta Małgorzata. Jeszcze nie ochłonęła po szaleństwie przymiarek.
– Mniej więcej raz w miesiącu – wzrusza ramionami Alicja.
– Niestety – Małgorzata zapada się w fotel. – Tylko w filmach klasy B wystarczy obciąć grzywkę i kupić nowe ciuchy, by stać się inną osobą.
– W niektórych wystarczy przeczesać grzywkę na drugą stronę.
– Tak – wzdycha Małgorzata. – A w życiu wraca się do domu, w którym już dawno przestało się panować nie tylko nad sytuacją, ale nawet nad rzeczami.
– To akurat żaden problem. -Co?
– Panowanie nad rzeczami.
– Jak dla kogo. Dla mnie – od zawsze.
– Kto powiedział, że musisz sprzątać, skoro nie lubisz albo nie umiesz. Jeszcze herbaty? – proponuje Alicja.
– Nie stać mnie na sprzątaczkę. – Małgorzata podaje jej swoją filiżankę.
– A ile kosztuje godzina pracy sprzątaczki?
– Nie mam pojęcia. W domu kultury mam etatową.
– A ja wiem. Ukrainka, która sprząta u mnie od pół roku, bierze siedem złotych za godzinę. Pracuje tu raz w tygodniu przez osiem godzin. U ciebie wystarczyłyby cztery. To niecałe trzydzieści złotych na tydzień.
– To tyle, ile wydaję na papierosy – przyznaje Małgorzata z zaskoczeniem.
– Otóż to.
– Milcz, siło nieczysta – macha ręką Małgorzata. – Muszę pomyśleć. Która godzina?
– Dochodzi dziewiąta. Odwiozłabym cię, ale to wino…
– Coś ty, jeżdżę najtańszą korporacją w mieście.
– Świetnie. A zaraz, dzwoniłaś do Wiktora?
– Jeszcze nie, ale pamiętam. Moje życie towarzyskie rozkwita! – parska śmiechem Małgorzata.
– I bardzo dobrze. Pytaj go szczerze o wszystko. To świetny adwokat i doświadczony człowiek. W tych sprawach lepiej wiedzieć, niż sobie wyobrażać.
– Mówisz o terapii małżeńskiej czy o rozwodzie?
– O jednym i o drugim, choć w jego przypadku terapia małżeńska zakończyła się rozwodem.
Podjeżdża zamówiona taksówka. Alicja ruchem ręki żegna jeszcze raz Małgorzatę i z westchnieniem wraca do pustego domu. Siada na tarasie z ostatnim już kieliszkiem wina i własnymi wspomnieniami.
O mężczyźnie, którego obdarzyła pierwszą miłością, pierwszym mężu. O podróży poślubnej do Mamai, rumuńskiego kurortu, automatach do gry, wielkich pączkach i bluzkach boucle kupowanych w Konstancy. O córce poczętej z Morza Czarnego, która dziś dobiega trzydziestki i kocha ciepłe morza. O wieczorach przetańczonych w bananówie z Hofflandu. Może jeszcze gdzieś się zachowała? Ta żółto-liliowa, podobna do tej, w której Maryla Rodowicz śpiewała „On nie jest wart jednej łzy"…
W maju siedemdziesiątego szóstego roku mąż poznał kilka lat starszą od siebie kobietę z dużym, jak na ówczesne wyobrażenia, mieszkaniem na Międzynarodowej. Wtedy zaczęła się jej „Małgośka"…
Szła z roczną wówczas córką na kontrolę stawów biodrowych do szpitala na Niekłańskiej i przy sklepie z pralkami na rogu Waszyngtona zobaczyła swojego męża z tą babą w objęciach. Ale rozwody były wówczas pestką. Przynajmniej finansową. Trudniej przyszło jej przełknąć to, że mąż porzucił ją dla kobiety starszej od niej o prawie dziesięć lat.
Założył nową rodzinę, ale nie pożył długo, bo nowa żona postanowiła go wysłać do Stanów, aby mieszkanie na Międzynarodowej zamienić na bliźniak i działkę nad Bugiem z domkiem od górali. Z trudem, dzięki znajomościom żony, załatwił wizę i pojechał. Bracia z Łomży wykazali solidarność przy azbeście i galonach wypijanej czystej. Powrót okazał się tragiczny. I tak została po raz pierwszy wdową.