– Mamusiu, zobacz, jaka piękna! Ile ma halek! Zupełnie jak Olgi i Agaty, mamusiu!
Małgorzata jest wściekła na teściową, ale równocześnie dusi się ze śmiechu.
Skąd ona to wytrzasnęła? Chowała te falbany przez trzydzieści lat w szafie z naftaliną? Odganiała po nocach mole, żeby arcydzieło z „Różyca" wytrzymało próbę czasu? Mocny nylon i masowa robota bab z Ząbkowskiej, szyjących majowe suknie, które rencistki chałupniczki haftowały później po nocach…
Matka Artura spędziła na najsłynniejszym bazarze demoludów kilkadziesiąt lat, królowała tam od powojnia do Solidarności. Jeśli coś po bazarze w rodzinie Rusznikowskich pozostało, to na pewno gust i upodobania: świnki, omegi, bluzki boucle, peruki, skajowe botki, te wszystkie prezenty od serca, którymi matka Artura straszyła ją na początku ich znajomości. Może wciąż jeszcze ma jakieś bazarowe koneksje? Małgorzata uśmiecha się, wyobrażając sobie teściową buszującą w komunijnych kreacjach. Ale to chyba niemożliwe, żeby w dwudziestym pierwszym wieku ktoś jeszcze szył coś takiego…
Historia lubi się powtarzać. Szczególnie wtedy, gdy dla świętego spokoju nie robimy nic, by temu zapobiec. Przecież dzień przed urzędowym „tak" okazało się, że w stroju, który Małgorzata sobie wymyśliła, „może co najwyżej iść na dyskotekę, a do ślubu idzie się jak wszyscy". Czyli w koronkach od stóp do głów. Może gdyby żyła jej matka… A tak, za całe wsparcie miała ojca, który jak zwykle machnął ręką na babskie fanaberie.
Dzisiaj nie ma przy niej nawet jego. Jest tylko amerykańska kartka z melodyjką, życzeniami i studolarowym banknotem. I kolejna, najpiękniejsza w świecie, bazarowa kreacja.
W tej sytuacji Małgorzata postanawia zająć się sobą. A przede wszystkim ubrać się. W to, co chce. Po dziewięciu latach, hm, chyba można to nazwać postępem.
Uśmiecha się do swego odbicia w lustrze. W tym momencie do pokoju wkracza triumfalnie matka Artura z Mają. Oczywiście w lokach i falbankach.
– My – gotowe.
Rozpromieniona Maja podbiega do mamy i łapie ją za rękę. Małgorzata uśmiecha się i całuje córeczkę. Może rzeczywiście dla niej najważniejsze jest to, żeby sukienka była taka jak Olgi i Agaty. Ale na kim wzoruje się babcia? Wygląda na to, że też na Królewnie Śnieżce.
Nie puszczając już małej łapki, Małgorzata sięga po swoją codzienną czarną torebkę typu „bardzo atletyczna listonoszka".
– To ruszamy, księżniczki i królewny – Artur puszcza je przed sobą. – Księżniczka czy królewna? – zwraca się dwornie do córki.
– Królewna, jestem pewna! – odpowiada dumnie Maja.
– Małgorzato! -Teściowa staje jak wryta w drzwiach. – Z taką torebką?
Małgorzata sztywnieje, ale po chwili zaczyna się śmiać. Pośpiesznie przerzuca część zawartości przepastnej torby do małej jasnej torebki, a myśl o tym, ile za nią zapłaciła, przyprawia ją o kołatanie serca.
– Kogo w końcu zaprosiliście? – pyta teściowa, zwracając się do syna.
Ciekawe, kogo też zaprosiliśmy, myśli Małgorzata.
– No, właściwie to Małgosia… – bąka Artur zakłopotany.
– Nas czworo, ciocia Marysia… – włącza się Małgorzata, bez wielkiej nadziei, że Artur doceni ten gest. Raczej uzna go za oczywistość i przy kolejnym rozmówcy okaże się, że to on wszystkich zapraszał do restauracji. Jej nazwy rzecz jasna jeszcze nie zna, ale żona, w naiwności, którą uważa za wielkoduszność, zaraz sama mu ją wyjawi.
– Twój ojciec, oczywiście, nie przyjechał?
– Oczywiście nie przyjechał – odpowiada Małgorzata zgodnie z prawdą.
Msza komunijna zaczęła się z kilkunastominutowym opóźnieniem. Ćwiczone przez cały ubiegły tydzień uroczyste wejście do kościoła okazało się zadaniem przekraczającym siły setki wystrojonych i podekscytowanych ośmio- i dziewięciolatków. W końcu katechetkom udało się prośbami i groźbami uzyskać coś w rodzaju zwartej kolumny. Z trudem uformowany pochód natknął się u wejścia na ścianę rodziców z kamerami, aparatami cyfrowymi, „idiotkamerami" i wszelkim innym supersprzętem utrwalającym wiekopomną chwilę. Dopiero zdecydowane polecenie proboszcza spowodowało, że rodzice rozstąpili się, dopuszczając dzieci do sektora wyznaczonego na środku kościoła.
– Masz aparat? – pyta Artur nerwowo. Małgorzata dotyka skroni.
– Nie. Na zebraniu rodzice ustalili, że zdjęcia w kościele będzie robił tylko opłacony fotograf.
– To dlaczego wszyscy mają?
– Artur, litości!
Małgorzata rozgląda się niespokojnie. Zaczyna szarpać kołnierzyk białej bluzki. Niepotrzebnie. Już jest rozpięty.
– Muszę wyjść – szepcze.
– Jak to „wyjść"?
– Muszę… Zaraz wrócę.
– Gdzie się będziesz pchała! – Ludzie stojący obok nich zaczynają sykać. – Że też z tobą zawsze się musi coś dziać!
– Artur, źle się czuję. – Małgorzata z trudem hamuje szczerą chęć rozpłakania się. – Stój tu, bo się wszyscy pogubimy. Stój tutaj.
Rusza ku wyjściu. Przez chwilę waha się, ale coś w jej bladej twarzy sprawia, że mimo ścisku ludzie rozstępują się bez szemrania. W uszach narasta jej jakiś okropny szum, czy może raczej stukot, a żołądek zaciska się w twardy supeł. Próbuje przełknąć ślinę.
W końcu wydostaje się z kościoła na pusty dziedziniec. Czuje kroplisty pot na czole, ale jest jej zimno, nie – gorąco. Rozpina żakiet i szybkim krokiem przechodzi przez bramę. Siada ciężko na murku okalającym kościelny dziedziniec od strony ulicy. Oddycha głęboko. Machinalnie sięga po papierosa. Wyjmuje paczkę. Pustą. Musiały wypaść. Zaczyna przeszukiwać torebkę. Znowu dotyka skroni nerwowym ruchem.
Minęła dziewiąta. Psy zakończyły już poranną wizytację trawników. Po Saskiej Kępie skaczą koty. Poza tym niedzielny bezruch i spokój w królestwie emerytów, starych portfeli i blednącego blichtru. Domy zapomnianych attache, zamurowane za Stalina wejścia dla służby i przedwczesna starość bananowej młodzieży z „Sułtana"; niemalowane klatki schodowe i mnóstwo zmarszczek. Trochę nuworyszów, przesiedleńców i spadkobierców familii. Taka jest ulica Alicji Kranach.
Alicja jedzie donikąd na rowerze treningowym, starając się nie myśleć o jedzeniu. Po śniadaniu light, maksimum trzysta pięćdziesiąt kalorii, trudno jednak skupić się na czymś innym, a to dopiero trzeci dzień dwumiesięcznej kuracji od nowej dietetyczki. Jeżeli nie zdarzy się cud, najbliższy miesiąc spędzi na fantazjach o…
Tylko spokojnie, Alicja przywołuje samą siebie do porządku i próbuje delektować się muzyką. Stłumione dźwięki saksofonu leniwie snują się w przestronnym salonie. Od tego z całą pewnością nie przytyje. Będzie dobrze. Kiedyś w końcu musi być dobrze.
Właśnie stuknęła jej pięćdziesiątka i pochowała drugiego męża. Wdówka. Tak lubi o sobie myśleć. Jest pewna, że tak właśnie myśli o niej Alek, popatrując ku ziemi z Krainy Wiecznego Brydża.
Słychać dzwonek telefonu. Alicja schyla się po słuchawkę, nie przerywając treningu.
– Dzień dobry, pani Danuto… – Schodzi z roweru, siada przed lustrem. Rozmawia, przyglądając się sobie i robiąc miny. – Nie, nie, żaden kłopot… Oczywiście, że nie może ich pani znaleźć. Są w teczce, tej do urzędu skarbowego… Wygląda na to, że będziemy musieli zatrudnić rzeczoznawcę. Słucham? Powiedzieli, że wystarczy faktura korygująca… Po prostu podrzucę ją pani. Dereniowa sześć, mieszkania, znowu zapomniałam… -sięga po długopis i zapisuje na skrawku gazety. – Tak… w ciągu godziny. Nie, żaden kłopot.
Odkłada słuchawkę. Patrzy w lustro. Przeciąga palcem po zmarszczce przy nosie. Uśmiecha się, ale ten wszystkowiedzący uśmiech to tylko jedna z podręcznych masek Alicji.