– Przecież nie jestem dzieckiem! – Aleksander zaczyna chodzić wielkimi krokami. Znowu potraktowała go jak szczeniaka, który niczego nie zrozumie. Jak wtedy. – Jestem jeszcze umówiony z lekarzem ojca… Po tej rozmowie zdecyduję, co dalej.
– Jak mam to rozumieć? – Ton Wiktora staje się bardziej oficjalny.
– Albo oddaję sprawę do prokuratury, albo załatwiamy sprawy majątkowe, i tyle.
Wypalił z działa do muchy i teraz się napije, myśli Wiktor, znużony już nieco sytuacją. Czysta strata czasu. Ten chłopak niczego nie chce się dowiedzieć. Chce tylko potwierdzić to, co sobie wymyślił. Albo ktoś mu z rozmysłem zasugerował.
Młody Kranach dolewa sobie port ellen.
– Jak pan sprowadza? – wskazuje na butelkę.
– Sklep internetowy – odpowiada Wiktor.
Dalsza rozmowa się nie klei. W końcu Aleksander żegna się i wychodzi.
Wiktor z westchnieniem zamyka za nim drzwi i idzie do swojej superszafy-garderoby – jutro musi dobrze wyglądać. Zaczyna wyciągać krawaty. Dobra setka. Zawsze marzył o kolekcji motyli. No cóż, zamiast tajemniczych owadów ma kolorową galanterię z całego świata.
Rozbiera się i wchodzi do łazienki. To jego azyl. Nie ma nic wspólnego z łazienkami samotnych mężczyzn. Ma niepowtarzalny klimat – kojarzy się z hiszpańską plażą i dawnymi pokojami kąpielowymi. Dlatego tak dobrze mu się tu wypoczywa. Tylko tutaj może w spokoju odmoczyć wszystkie służbowe i prywatne maski. Już ma wejść do kąpieli, ale jeszcze wraca do gabinetu. Siedząc na brzegu wanny, wychyla resztę zapachu wrzosowisk w płynie.
Rozdział 4
Poniedziałek, 10 czerwca 200…
Najpierw wchodzi wielki kudłacz, potem torba podróżna, a potem Marcin, potem znowu kudłacz, który zdążył już obiec ukochanego pana. To Flesz, narwaniec Marcina. Ma niecałe dwa lata i jest bardzo wyrośniętym kaukazem. Wszyscy byli przeciw i dlatego Marcin się uparł, że musi go mieć.
Pewnie trudno jest być psem Marcina, który ciągle wyjeżdża, balanguje albo zarywa noce i potem śpi do południa. I jeszcze ta kawalerka Marcina na jedenastym piętrze. Matka nawet awaryjnie nie może zaopiekować się czworonogiem, ponieważ Marcin nie nauczył Flesza chodzenia przy nodze. Wzięty na smycz Flesz zawsze uparcie ciągnie, przeważnie w stronę przeciwną do tej, którą obiera towarzyszący mu dwunóg. No i ten humanitaryzm, który nie dopuszcza nawet myśli, że psu można kupić kolczatkę. Marcinek kocha zwierzęta, ale najlepiej wychodzi z nimi na zdjęciach. A Flesz to po prostu duży pies wymagający opieki i porządnego pana.
Tak mniej więcej myśli Paweł. Tym bardziej więc dziwi fakt, że młodszy braciszek z psem wparowują bezpardonowo do jego mieszkania bez wcześniejszej zapowiedzi. Ale przepastna torba Marcina mówi sama za siebie.
– Wyjeżdżasz – konstatuje z westchnieniem Paweł.
Flesz pałaszuje już kawałek serwetki ze stołu. Marcin go szarpie. Pies ciągnie za sobą serwetkę, szklankę i wazonik. Jakimś cudem nic… a nie, wszystko się stłukło.
– Cztery dni, Sopot – informuje Marcin, patrząc w podłogę. – Nie mogłem go zostawić u matki, sam mówiłeś, że może ją przewrócić, a syn Piotra ma jednak alergię na sierść. I jeszcze do tego Flesz ma zapalenie ucha.
Marcin wyjmuje receptę z planem leczenia od weterynarza i podaje Pawłowi. Z reklamówki wyjmuje dwie miski, nalewa wodę, zdejmuje smycz i wiesza na wieszaku.
– No dobra – Paweł z westchnieniem poklepuje psa. -Wprawdzie jestem tylko kardiologiem, ale jakoś sobie poradzimy. Musisz już iść? – pyta brata. – Mam pomidorową od mamy.
– Zjedzcie za moje zdrowie. Odbieram jeszcze motor z warsztatu.
– Jedziesz motorem? – Paweł kręci głową.
– Tylko nie mów mamie, skłamałem, że pociągiem – prosi Marcin.
Paweł, jak zwykle, nie ma siły odmówić, choć nie podoba mu się ta stała gra Marcina w rzeczywistość w wersji dla matki i dla reszty świata. Pod tym względem Marcin zachowuje się zupełnie jak Olka. Że też nigdy wcześniej na to nie wpadł. Pewnie spędzali randki na układaniu wersji dla każdej z matek. Znowu kręci głową, ale milczy, a milczenie, jak wiadomo, oznacza zgodę.
– Nie szalej, wiesz, jak jest na gdańskiej…
Marcin całuje psa w nos i wybiega. Paweł sprząta potłuczone szkło.
Flesz układa się pod drzwiami. Paweł na kanapie. Flesz zasypia, Paweł też.
O tym, że Paweł jest śpiochem, wiadomo nie od dziś. Najlepiej wie o tym jego mama. Usypia, ledwie przyłożywszy głowę do poduszki, i naprawdę mało go obchodzi, co się dzieje wokół. Można go z łóżkiem wynieść i wstawić do wody, a będzie spał i śnił dalej.
Wydawałoby się, że kardiolog powinien śnić o łące pełnej kwiatów albo o długiej rozkosznej kąpieli z ciśnieniomierzem, ewentualnie o kuchni śródziemnomorskiej czy ostatecznie o jeździe na rowerze z żoną i margaryną niskocholesterolową w wiklinowym koszyku. A tu – nic. Ani śladu profilaktyki. Może nie są to zadymione nocne kluby, tańce na rurze, heavy metal i golonka, ale tequila i beczka soli na pewno. Wyzywające makijaże i piersi Kubanki. Ekstatyczny seks w enerdowskim dresie. Bębny, palmy i kokosowe drinki. Paweł śni jak młody bóg.
W pokoju lekarskim Ola i Magda, jej koleżanka z roku, dziś diabetolog, analizują wyniki badań matki.
– Nie ma się co łudzić, trzeba odstawić leki doustne i przejść na iniekcje. Najlepiej, jak ją na kilka dni u nas położysz.
– Właśnie tego mama boi się najbardziej. Nie będzie umiała zrobić sobie sama zastrzyku.
– Kupisz jej pompę insulinową i będzie robić wkłucie co trzy dni.
– I ty mi to mówisz? Lekarka lekarce? Ciekawe za co?
– Jest droga, ale naprawdę ułatwia życie.
– Magda, ona sobie nie poradzi… – Ola jest zrozpaczona. Ale Magda zna Olę nie od dziś. Jej matkę zresztą też.
– Dlaczego miałaby sobie nie poradzić? – mówi zdecydowanym tonem. – Mój szesnastoletni siostrzeniec nauczył się obchodzić z pompą, a ona sobie nie poradzi? Przecież nie jest rozpadającą się staruszką.
Do pokoju wchodzi ordynator. Ola relacjonuje mu wyniki badań matki.
– Nie wiem, czy powinnam zostawiać ją teraz samą – kończy łamiącym się głosem.
Magda przygląda jej się z niedowierzaniem. Wygląda na to, że mówiła do ściany.
– To są dwie różne rzeczy, pani Olu – odpowiada profesor stanowczo. Przy całej życzliwości zaczyna tracić cierpliwość. – Tak to jest z wami, kobietami. Przede wszystkim jesteście matkami, córkami, żonami, a potem zawodowcami. Szkoda.
Magda przenosi zdumione spojrzenie na ordynatora. Ola nie podnosi wzroku i wygląda na skruszoną, ale obie myślą o tym samym.
„Z wami, kobietami"? A jak tam pańskie wnuki, panie profesorze, podobno żywe srebro, szczególnie młodszy? No i matka podobno przeprowadziła się do państwa na stałe. To i tak cud, że przeżyła zwichnięcie biodra. Całe szczęście, że żona może się zająć tym wszystkim, choć rzeczywiście długo musiał ją pan namawiać na tę wcześniejszą emeryturę, cóż, była znakomitym radcą prawnym. Tak to jest z wami, mężczyznami, grunt to umiejętnie przekonać kobietę, by wzięła na plecy te mniej efektowne ciężary świata, prawda? Pan może za to spokojnie obstawiać biurko fotografiami szczęśliwej rodziny.
Ordynator wstaje i kieruje się do drzwi. Dzwoni telefon.
– To do pana, profesorze, Aleksander Kranach – mówi Ola i korzystając z okazji, wzburzona, wymyka się z gabinetu.
Idzie szybko korytarzem, zaglądając do sal w poszukiwaniu oddziałowej. Nie widzi mężczyzny, który nadchodzi z naprzeciwka, pochłonięty odcyfrowywaniem w półmroku tabliczek na mijanych drzwiach. W połowie korytarza odwraca się gwałtownie, wybijając mijającej go Oli okulary, które właśnie przecierała rogiem fartucha. Oboje pochylają się gwałtownie. Dekolt Oli. Zetknięcie dłoni. Spojrzenie. Oboje prostują się zmieszani.