Ordynator wita Aleksandra, po prostu ściskając go serdecznie.
– Witaj, chłopcze, naprawdę cieszę się, że przyszło ci do głowy, żeby do mnie zadzwonić.
– Ja też się cieszę, panie profesorze. To wszystko stało się tak nagle, że nadal nie mogę się otrząsnąć.
– Wyobrażam sobie, wyobrażam. Dla nas wszystkich to jeszcze świeża i bolesna rana. Ostatnio rozmawialiśmy nawet z Wiktorem Zarębą, pamiętasz mecenasa Zarębę? – Aleksander kiwa tylko głową. Skąd może wiedzieć, jak trudno jest przerwać pro fesorowi. – No właśnie, rozmawialiśmy, że z tej całej ekipy, która jeździła do Juraty, zostaliśmy tylko my i twoja matka, chłopcze. Pamiętasz, najpierw pociągiem, a potem już trabantami. Pamiętasz?
– Niewiele – odpowiada Aleksander zgodnie z prawdą. – Jak przez mgłę: pociągi z drewnianymi siedzeniami i nocne przesiadki w Gdyni.
– A te nasze wyścigi po mazurskich drogach. Trabantami! Młodzi idioci, ot co. Twój ojciec zadawał szyku, bo pierwszy miał wartburga. Jak ja mu wtedy zazdrościłem! – uśmiecha się z rozrzewnieniem. – Jurata! My wszyscy obwieszeni dziećmi, tylko Wiktor wtedy jeszcze nie miał żony. Za to znakomicie sprawdzał się w roli niańki i zostawał z wami, maluchami, kiedy szaleliśmy na dansingach.To były czasy! Twoi rodzice… ależ oni tańczyli rock and rolla! A właśnie, co u mamy? Nie widziałem się z nią od pogrzebu…
– No właśnie… to znaczy u mamy wszystko w porządku.Tak mi się przynajmniej zdaje, wyjechała na Mazury.
– To bardzo szlachetnie ze strony pani Kranach, że osobiście prosiła twoją matkę o to, by przyszła na pogrzeb. Widziałem już niejedną przepychankę żon przy trumnie, ale tu, naprawdę, to było w najlepszym stylu, bo wiesz…
– Panie profesorze – Aleksander przerywa w końcu obcesowo, orientując się, że w obecności profesora można rozmawiać tylko o tym, o czym mówi profesor. – Muszę pana o coś zapytać, bo wiem, że pan orientował się najlepiej w faktycznym stanie zdrowia ojca…
– Słucham cię, chłopcze. – Udało się!
– Czy gdyby tata miał lepszą opiekę – Aleksander przypomina sobie, że siedzi przed nim lekarz prowadzący ojca – nie chodzi mi o lekarzy, raczej o opiekę domową… Czy miał jeszcze szansę pożyć? – pyta Aleksander cicho.
– Olku, drogi mój…
Profesor otwiera szufladę w swojej kartotece i szuka teczki z nazwiskiem Kranacha. Powoli wyjmuje dokumentację ojca i kilka stron podaje Aleksandrowi. Aleksander wpatruje się w lekarskie bazgroły i łacińskie terminy. Dużo tego, tyle tylko może stwierdzić. Wzrusza ramionami.
– To cud, że twój ojciec tak długo z tym żył – mówi ordynator i spoglądając na zegarek, podrywa się z fotela. – Chłopcze, muszę pędzić, wpadnij tu jeszcze kiedyś. – Niemal wypycha Aleksandra za drzwi i sam kieruje się na oddział.
Gdyby ordynator choć trochę skoncentrował się na tej rozmowie, gdyby zachował się jak lekarz, a nie jak stary wujek, być może już teraz Aleksander zrozumiałby, że jego pretensja i żal do Alicji są w gruncie rzeczy pretensją i żalem do samego siebie.
Tymczasem idzie szpitalnym korytarzem. Jest oszołomiony słowotokiem ordynatora, a jeszcze bardziej tym, że jemu, specjaliście od komunikacji, nie udało się ani pokierować rozmową, ani niczego sensownego z niej dowiedzieć.
Zmówili się czy co? Kłody pod nogi na każdym kroku!
Zapala papierosa. Próbuje się uspokoić. Nagle słyszy za sobą agresywne:
– Tu się nie pali!
Kranach poznaje kobietę, na którą wpadł kwadrans wcześniej. Gasi papierosa o podeszwę buta, ogarniając wzrokiem jej sylwetkę, jasną cerę – kiedyś powiedziano by: „krew z mlekiem" – gęste włosy ciemnoblond zebrane w surowy kok. Kłania się lekko. Pochylając się, dostrzega jeszcze część napisu na służbowym identyfikatorze: Aleksandra Pankiewicz, anestezjolog. Ola wykonuje nieznaczny pożegnalny ruch głową i odchodzi.
Aleksander patrzy za nią, mnąc niedopałek. Po raz pierwszy od… nie wiadomo kiedy czuje absolutną pustkę w głowie. Nie analizuje, nie planuje. Naprawdę nie ma żadnego planu.
Po prostu schodzi na parter szpitala przypominający o tej porze do złudzenia podmiejski bazar. W kwiaciarni wskazuje trzy jasnoróżowe storczyki, nie wiedzieć czemu zapakowane pojedynczo w plastikowe pudełka, i prosi zdumioną kwiaciarkę o skomponowanie bukietu.
Wraca na kardiologię. Tu nieco bezradnie rozgląda się po korytarzu, przechodzi przez oddział, zaglądając do każdej sali.
– Pan do kogo? – zastępuje mu drogę oddziałowa.
– Do doktor Pankiewicz.
– W równoległym korytarzu, piątka. Ale za chwilę ma operację.
– Dziękuję pani bardzo.
Przechodzi ciemnym łącznikiem na równie ciemny korytarz. Z trudem dostrzega piątkę. Puka.
– Proszę – odpowiada kobiecy głos.
Aleksander wchodzi do zalanego słońcem gabinetu, mrużąc oczy. Ola powoli podnosi się zza biurka.
– Wiem, że może pani czuć się nieco zaskoczona – zaczyna, podając jej bukiet. – Przyszedłem przeprosić za moją bezmyślność tam, na korytarzu.
– To bardzo miło z pana strony – zakłopotana Ola przyjmuje kwiaty – ale właściwie nie rozumiem…
– Ja też nie rozumiem – przerywa Aleksander, patrząc jej prosto w oczy. – Ale byłbym zaszczycony, gdyby zechciała pani spotkać się ze mną w jakimś bardziej przyjaznym miejscu. Przepraszam, nie przedstawiłem się, Aleksander Kranach.
Ola podaje rękę, bąkając swoje nazwisko, ale Aleksander podnosi jej rękę do ust.
– Ja nie wiem… – Ola ma wyraźną ochotę wyrwać rękę i schować się w szufladzie własnego biurka. Podnosi wzrok, patrzy przez chwilę prosto w oczy nieznajomemu mężczyźnie i chyba czegoś się z nich dowiaduje, bo odzywa się już innym tonem. – Dobrze.
– Dawno nie byłem wWarszawie. Nie chcę strzelić gafy. Może pani…
Ola zastanawia się w popłochu, nie tyle odwołując się do własnych doświadczeń, których nie ma, ile do artykułów w kolorowych pismach przerzucanych na dyżurach.
– Może La Bohemę… – bąka czerwona jak burak, ale nie odrywa wzroku od uważnego spojrzenia mężczyzny. – To nowa restauracja na parterze Teatru Narodowego.
– Wspaniale. – Aleksander uśmiecha się szeroko. – Będę czekał o… o której?
– Jutro. O ósmej?
– Jutro o ósmej – kłania się Aleksander. – Cieszę się, że się pani zgodziła. Dziękuję i do zobaczenia.
– Do zobaczenia – szepcze Ola bez tchu do zamykających się drzwi.
Wejście na szóste piętro z zakupami wymaga jednak sporej kondycji. Artur z zakłopotaniem stwierdza, że nigdy nie przyszło mu do głowy zapytać, jak Małgorzata radzi sobie przy notorycznie psującej się windzie. Otwiera drzwi, wchodzi do mieszkania. Rozgląda się zaskoczony.
– Tato, przecież to tylko dwie ulice dalej. Mama Moniki się zgodziła.
Maja rzuca siatki z zakupami w przedpokoju i składa ręce jak do modlitwy.
– Nie ma powodu, żebyś nocowała u obcych ludzi – tłumaczy jej Artur mocujący się ze zbyt ciasno zawiązanym krawatem.
Właściwie, gdzie jest Małgorzata?
– Ale my się chcemy nagadać. – Maja nie ma zamiaru odpuścić.
– Plączesz się w zeznaniach, moja panno. Podobno miałyście się uczyć tabliczki mnożenia.
– Ale potem pogadać. Tato, ja muszę porozmawiać z Moniką, to życiowa sprawa.
– A jakież to życiowe sprawy mają dziewięcioletnie damy? -śmieje się Artur.
– Nie żartuj sobie – denerwuje się Maja. – Rodzice Moniki się rozwodzą.
– Aha – stwierdza Artur czujnie.
– Powiedzieli jej o tym. – Maja sprawnie zanosi zakupy do kuchni. – I kazali wybrać, z kim chce zostać.