– Jeszcze bardziej? To chyba niemożliwe.
– Zapewniam panią – uśmiecha się Wiktor. – W tej materii możliwości są nieograniczone.
Przez chwilę w milczeniu przypatrują się chłopakom szalejącym na deskorolkach.
– Przyznam, że osobiście preferuję tradycyjne metody rozładowywania stresów – podejmuje rozmowę Wiktor.
– Jakie?
– Gra pani w tenisa?
– Tak, ale…
– Wspaniale, zapraszam, godzina biegania po korcie i wszystko wraca na swoje miejsce, zapewniam.
– Nie byłabym taka pewna – śmieje się już rozluźniona Małgorzata. – Dziewięć lat temu na miesiąc przed ślubem zaprosiliśmy z przyszłym mężem naszych świadków na deblowy mecz na Stegnach. Uparłam się, żeby jeden gem zagrać przy siatce. Świadek wykonał mocny serw i rakieta wypadła mu z ręki.
– To się zdarza – wtrąca Wiktor – oczywiście, początkującym.
– Zdarza się. Tylko że rakieta przeleciała nad siatką i złamała mi lewą jedynkę. Górną!
– O Boże! -Wiktor krztusi się kawą ze śmiechu. -To straszne.
– Straszne to były następne dwa tygodnie przesiadywania u dentysty. No i modłów o to, by siniak na pół twarzy wchłonął się do ślubu.
– Rozumiem – śmieje się Wiktor i, poważniejąc, dodaje: -Mówiąc o dbaniu o siebie, miałem na myśli również to, by na przykład poskromić szanowną teściową.
– Ale jak – Małgorzata uśmiecha się gorzko. – Mam jej powiedzieć: „Zamknij się, stara wariatko"?
– Może wystarczy: „Bardzo proszę, żeby mama nie zwracała się do mnie takim tonem".
– Chybaby umarła na miejscu.
– Wygląda na całkiem odporną.
– Prawda – chichocze Małgorzata. – To raczej ja umarłabym na miejscu.
– Nie sądzę. Nie znam takiego przypadku – śmieje się Wiktor.
Oczywiście, przyjechała ponad pół godziny za wcześnie. Droga od autobusu zajęła jej tylko parę minut. Ola z niepokojem obrzuca spojrzeniem swoje odbicie w wielkiej witrynie pierwszej z długiego ciągu restauracji przy placu Teatralnym. Wszystko w porządku. Tylko spódnica z niebieską bluzką koszulową, które jeszcze godzinę temu wydawały się proste i eleganckie, teraz wyglądają jak zwykle – myszowato.
Ola spogląda nerwowo na zegarek. Jeszcze pół godziny. Nie będzie przecież wyczekiwać pod drzwiami Teatru Narodowego ani nie wejdzie do środka, bo… Bo nie wejdzie. Może przysiąść na chwilę w którymś z ogródków? Nie. Ola spogląda na drugą stronę ulicy, zdecydowanym krokiem przechodzi przez jezdnię i wchodzi do klimatyzowanego wnętrza sklepu. Miejski luz za duże, ale nie za strasznie duże pieniądze.
Wolnym krokiem przechodzi wzdłuż wieszaków i półek. Jasnoniebieskie, czerwone, białe, khaki, piaskowy beż, znowu czerwone… tak, to. Ciemnoczerwona sukienka do kostek z głębokimi rozcięciami po bokach. Przeceniona. Nie, to nie dla mnie. Dlaczego nie dla mnie? Bo czerwona? Wyzywająca, powiedziałaby mama, wielbicielka Oli w kostiumach i bluzkach zapiętych po grdykę. Właśnie, że dla mnie, trochę ożywi bladą cerę. Dzięki Bogu za zimowe wieczory spędzone z Marcinem na siłowni. Wydawało się, że to jeszcze jeden z jego kretyńskich pomysłów, a teraz okazuje się, że ładnie umięśnione ramiona do tej sukienki bez rękawów – jak znalazł. Tylko że wieczorem zmarznę, myśli Ola, z rezygnacją rozglądając się wzdłuż półek. A potem już nie myśli, tylko pewną ręką sięga po cienki czarny sweterek z rękawami trzy czwarte. Sprawdza rozmiar, wchodzi do przebieralni, nie patrząc w lustro, zdejmuje bluzkę i spódnicę, wkłada sukienkę i… Przygląda się sobie zadowolona. Jak ulał. Jeszcze tylko sweterek.
Ola wychodzi z przebieralni. Bluzka i spódnica złożone w ciasną kostkę nieco rozpychają czarną torebkę na ramieniu. Trudno. Dostrzega pytające spojrzenie ekspedientki.
– Chciałabym zapłacić za to, co mam na sobie.
– Bardzo proszę. Może obetniemy metki?
– Pewnie – płoszy się Ola, ale tylko na chwilę. Rzuca okiem na odbicie w bocznym lustrze i naprawdę podoba jej się to, co widzi.
Wychodzi pewnym krokiem i zbliżając się do La Bohemę, dostrzega Aleksandra siedzącego już w ogródku restauracji. Podchodzi do niego z uśmiechem. Aleksander na jej widok zrywa się z fotela.
– Witam panią, cieszę się, że się pani nie rozmyśliła. Zostaniemy tutaj czy woli pani wejść do środka?
Widząc rozgadane towarzystwo właśnie sadowiące się na zewnątrz, Ola rusza w stronę drzwi wejściowych. Z ciekawości zatrzymuje się przy wywieszonym menu.
– Serdecznie zapraszamy – odzywa się stojący obok maitre d'hotel w nieskazitelnym letnim garniturze. – Mamy wspaniałe, dziś sprowadzone mule.
– Och tak, chodźmy na mule. – Ola reaguje entuzjastycznie.
– Wypowiedział pan właściwe słowo – uśmiecha się Aleksander. – Poprosimy stolik dla dwóch osób.
Maitre d'hotel znika w głębi, po czym – nadal z profesjonalnym uśmiechem – prowadzi ich do stolika, odsuwa krzesło Oli.
– Przepraszam, czy mam przyjemność z panem Aleksandrem Kranachem? – odzywa się niespodziewanie mężczyzna, który wyszedł właśnie z sąsiedniej sali. – Andrzej Borucki, sąsiad z podwórka. Saska Kępa.
– Niesłychane, witam – Aleksander nie kryje miłego zaskoczenia.
– Nie byłem pewien – tłumaczy nieco zakłopotany były sąsiad – bo słyszałem, że wyjechał pan z kraju na stałe.
– W osiemdziesiątym dziewiątym roku wydawało się, że to na stałe. Na szczęście wszystko się zmieniło.
– Na szczęście. Życzę państwu miłego wieczoru. – Mężczyzna kłania się obojgu i rusza dalej.
Ola rozgląda się dyskretnie po sali. Jest oczarowana spotkaniem, miejscem, pianistą grającym cicho melodię z „Love Story", swobodną uprzejmością Aleksandra i… brakiem towarzyszącego jej na ogół skrępowania.
– Coś takiego – pochyla się ku niej Aleksander.
– Kolega z podwórka?
– Powiedzmy, że kolega. Miał taki rower, że skręcałem się po nocach z zazdrości.
Oboje parskają śmiechem. Tymczasem młody kelner podchodzi, by przyjąć zamówienie.
– Rozumiem, że dla pani mule – upewnia się Aleksander. -Ja poproszę doradę z grilla.
– Wino? – pyta kelner. Aleksander zwraca się pytająco ku Oli.
– Białe, wytrawne – odpowiada Ola.
– Poprosimy Chateauneuf du Pape – decyduje Aleksander i zwracając się do Oli, wyjaśnia: – Mam szczególny sentyment do tego wina. Właśnie w Chateauneuf du Pape pierwszy raz w życiu wyskoczył mi dysk, kiedy pracowałem przy winobraniu.
– Rzeczywiście, szczególny sentyment – chichocze Ola, ale urywa w pół chichotu, bo na głębokim talerzu przed nią paruje już aromatycznie jakieś pół kilo muli. – Mam głupie pytanie -mówi, sama dziwiąc się własnej odwadze. – Jak to się je?
– Pani pozwoli – Aleksander sięga do jej talerza. – Ja jem mule tak. -I jednym ruchem odłamuje jedną stronę skorupki, by posługując się nią jak łyżką, sprawnie wyjąć zawartość drugiej.
– Dziękuję – Ola odważnie atakuje danie. – Nie wiem, co bym tu bez pana zrobiła.
Pochłonięta niezdarnym wydłubywaniem swojej kolacji, dopiero po chwili zdaje sobie sprawę z tego, że Aleksander, patrząc na nią uważnie, unosi lekko swój kieliszek.
– Ja też nie wiem, co bym zrobił.
Ola upija łyk wina i odwzajemnia spokojne spojrzenie Aleksandra. Właściwie powinna zapytać go, co ma na myśli, ale czy nie lepiej utonąć w tym spojrzeniu? W dodatku pianista przechodzi gładko do „Naprawdę, jaka jesteś, nie wie nikt…". „Bo tego nie wiesz nawet sama ty", dopowiada Ola w myśli i już niczego nie analizuje, tylko w spokoju delektuje się winem.
Niepostrzeżenie przechodzą na „ty" pod koniec porcji muli, która skutecznie wypełniła czas Oli, nie pozwalając jej na roztrząsanie szczegółów własnego zachowania.