Выбрать главу

Piękne są długie czerwcowe wieczory. Piękne są Łazienki w czerwcu, kiedy park kipi zielenią jeszcze niezszarzalą od kurzu, niewymęczoną słońcem. Krzyk pawi niesie się długo w nieruchomej ciszy tuż po zachodzie słońca. Zakłóca szepty zako chanych par ukrytych przed wścibskimi oczami pod dyskretnymi konarami starych drzew.

Alejką obok przechodzi hałaśliwa grupa wizytowo ubranych młodych ludzi. Wyglądają na tegorocznych maturzystów z pobliskiego liceum.

Najfajniejsze lekcje w Batorym i najlepsze wagary odbywały się w Łazienkach. Każdy absolwent zna ten piękny park tak samo dobrze jak szkolne korytarze. W „Źródełku", kafejce za Myśliwiecką, tuż obok liceum i Trasy Łazienkowskiej, zdarzały się nawet dyrektorskie naloty, szczególnie wiosną. Aleksander wagarował wiele razy, bardziej dla fasonu i pięknej pogody niż z potrzeby serca. Ale sentyment do Łazienek ma taki sam jak do własnej młodości.

– Olu, gdzie chodziłaś do liceum? – pyta, bo uświadomił sobie, że nawet tego o niej nie wie.

– Tu niedaleko. Mama tam pracowała.

Ola nienawidzi opowiadać o swoim liceum. Była córką nielubianej nauczycielki i wzorową uczennicą. Przez cztery lata nie miała ani jednej koleżanki, chociaż dawała odpisywać prace domowe i pisała ściągi na klasówkach. Cokolwiek by robiła i tak „najlepsza z anglistek" przebijała to prędzej czy później jakimś numerem. Pewnie dlatego najlepiej pamięta wstyd, upokorzenia na korytarzu, szkolne piekiełko.

– Wy też wagarowaliście w Łazienkach? – Aleksander gładzi Olę po ręce.

Ola wzrusza ramionami. Pewnie, ona i wagary! Zresztą, co ją obchodzą licealne wspomnienia.

– Jutro mam ostateczną rozmowę z profesorem. – Zmienia temat, z rozmachem ciskając resztkę bułki spasionym karpiom w królewskim stawie. – Po prostu powiem mu, że rezygnuję ze względu na stan zdrowia matki, i już.

– Na co właściwie jest chora? – pyta Aleksander.

– Cukrzyca.

– Z tym da się żyć.

Ola wzrusza ramionami.

– Nigdy nie wybaczyłabym sobie, gdyby podczas mojej nieobecności coś się matce stało.

– Mówisz tak, jakby nie istniały samoloty i telefony.

– Przez telefon nie zrobię herbaty ani nie potrzymam za rękę. Sam opowiadałeś, jak się czułeś, nie mogąc nawet przylecieć na pogrzeb. To dla mnie ostrzeżenie od losu.

– Olu, to tylko rok. Z moim ojcem to zupełnie inna historia.

– Jak to?

– Podejrzewam, że żona pomogła mu umrzeć. Ola wrzuca resztki bułki do stawu i siada na ławce.

– Mówiłeś, że matka ma nową rodzinę.

– Druga żona, zbolała wdowa. – Aleksander kopie kamyk, uśmiechając się ironicznie. – Bardzo bogata wdowa.

– Co ty mówisz, przecież to…

Aleksander opowiada Oli o telefonie do ojca, jego złym samopoczuciu, swojej bezradności i o tym, co wynika z dokumentów karetki.

– U kogo się leczył?

– U twojego profesora – wyjaśnia Aleksander, patrząc pod nogi. Nie widzi i nie wyczuwa nagłego zesztywnienia Oli. – Pomyślałem sobie, że mogłabyś mi pomóc. Chciałbym obejrzeć dokumentację choroby, bo tylko tak mogę się dowiedzieć, jaki był stan ojca przed śmiercią.

Przerywa i dopiero wtedy spogląda na Olę, dopiero wtedy dostrzega jej bladą ściągniętą twarz. Milczy, próbując przypomnieć sobie, co takiego powiedział, sam jeszcze wzburzony własną opowieścią o ostatnich chwilach ojca.

Ola nie odrywa od niego oczu. Właściwie powinna wstać i odejść. Pewnie tak zrobiłaby jeszcze tydzień temu. Ale nie ucieka, nie zamyka się w urazie, tylko nadal patrząc mu w oczy, pyta:

– Czy dlatego chciałeś mnie bliżej poznać?

– Wiem, że to może tak wyglądać – mówi Aleksander powoli. – Może tak wyglądać, ale to nie to. Pewnie wtedy jakoś bym to próbował rozgrywać, a tak… Wszystko się zmieniło, bo…

– Bo… – szepcze Ola.

– Bo przy żadnej kobiecie…To znaczy… Całe życie czekałem na kogoś choć trochę podobnego do mnie, z kim mógłbym się porozumieć, niczego nie udając.

– Rozumiem – odpowiada Ola i naprawdę rozumie, bo wczoraj wieczorem wreszcie się dowiedziała, co to znaczy czuć się swobodnie i do niczego się nie zmuszać w towarzystwie mężczyzny. Ciekawe tylko, gdzie jest to podobieństwo. Uśmiecha się, patrząc na swoje nadzwyczaj praktyczne i odporne sandałki „do wszystkiego" i eleganckie półbuty z jasnej skóry na nogach Aleksandra. Po chwili poważnieje i dodaje: – Spróbuję ci pomóc, sama przejrzę tę dokumentację.

Aleksander milczy i patrzy niewidzącym wzrokiem na kasztan po przeciwnej stronie alejki. Milczy, bo czuje, teraz dopiero czuje, że skorupa, w której zatrzasnął się, przyjeżdżając tutaj, opada z niego jak suche łupiny.

Ojciec nie żyje. Umarł, nie pożegnawszy się z nim. Co w tym dziwnego? Przecież sam latami budował mur między nimi. Wszystko przez to, że szesnaście lat temu piękna samotna matka wybrała ojca. Nie jego. Co mógł jej wtedy ofiarować dwudziestoparoletni student? Chyba tylko kolejne dziecko. Zresztą nie przypomina sobie, by cokolwiek jej ofiarował. Wpadał w środku nocy stęskniony i głodny, wyjadał całą lodówkę, ale nigdy nie przyszło mu do głowy zapytać, czy ma za co zrobić zakupy. Czasami za to pożyczał na myjnię, bo bardzo dbał o swój pierwszy samochód, idiota.

Myślałby kto, że przez szesnaście lat żył myślą o pięknej Alicji. Przecież to nieprawda. Przez jego życie przewinęło się wiele kobiet. Stara uraza powróciła z wiadomością o śmierci ojca. Nagłej. Tak mu się wydawało. Tak powiedział jeden z jego brydżowych partnerów. Ale dwaj inni, w tym osobisty lekarz, powiedzieli mu coś innego. Jak długo jeszcze będzie dreptał w miejscu i upierał się, że odkryje całą prawdę, starannie ignorując fakty?

– Aleksander, jesteś tu? – pyta zaniepokojona Ola.

– Wróciłem – odpowiada Aleksander, biorąc ją za rękę.

– To dobrze, bo zaraz lunie.

Paweł wraca z pracy dużo później niż zwykle. Czwartki to popołudnie w poradni na Ochocie, gdzie szefem jest jego kolega z roku. Jeszcze trochę pogadali. Tamten zmienia samochody jak rękawiczki, a Paweł cały czas nie jest pewien, czy dobrze robi, czekając tyle czasu na nowy model toyoty.

Sprzedawca przysiągł na wszystkie świętości, że w drugiej połowie czerwca to już na bank. Tymczasem Paweł zdążył parokrotnie przećwiczyć podróż na Ochotę, a nawet na Grenadierów najbardziej okrężnymi trasami. Za każdym razem wsiadał do autobusu przekonany, że jedzie w dobrym kierunku, by po paru przystankach, klnąc, wysiadać i zamawiać taksówkę. Jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy, aby kogoś zapytać lub choćby przestudiować trasę autobusu na tablicy przy przystanku. Wszystko przez ten pośpiech, nie, wszystko dlatego, że prawdziwy mężczyzna nie wypytuje o drogę, tylko dodaje gazu i rusza.

Z dwojga złego wolał już tramwaje. Były bardziej przewidywalnym środkiem transportu miejskiego. Do dzisiaj. Bo dzisiaj zaliczył dwie awarie trakcji tramwajowej i przymusowy spacer mostem Poniatowskiego.

Z daleka dostrzega kartkę w drzwiach wejściowych: „Pies się chyba odnalazł. Kwiaciarnia przy Zwycięzców. Alicja". Paweł zawraca natychmiast. Jest już po siódmej. Pewnie zamknięte. Dobiega. Cholera, kwiaciarnia już nieczynna.

Paweł dobija się do drzwi. Nie widać, czy jest ktoś w środku, wszystko przysłaniają kwiaty. Do drzwi podchodzi dziewczyna, śmiesznie rozpłaszczając nos na szybie. To Basia. Coś mówi, ale deszcz zagłusza wszelkie odgłosy. Pokazuje na drugie, służbowe wejście z boku. Paweł przesuwa się. Drzwi się otwierają, wyskakuje szalejący z radości Flesz. Skacze, wywija, skamle, tańczy, kręci się jak oszalały, tak jakby to Paweł był jego panem. Przeprasza i prosi psim wzrokiem o wybaczenie, jest cudownie malutki w swoich skłonach i ukłonach.