Выбрать главу

– Jesteś pewna, że lubisz być kobietą interesów? – pyta cicho swoje odbicie w lustrze.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, nerwowo podnosi się i wyłącza nostalgicznego Garbarka. Przy tym raczej nie uda jej się zmobilizować. Włącza radio i zaczyna porządkować rzeczy porozrzucane po pokoju.Teraz szybki prysznic i skok na wagę. Nawet nie drgnęła od wczoraj. No tak, przecież trzeba było zważyć się przed śniadaniem. Zawsze to trzysta pięćdziesiąt kalorii. Oj, głupia ty, głupia ty.

Maluje się starannie. „Jesień już, gdy zajrzę do sąsiada, pytają mnie, czy jestem z kim", słyszy zza ściany. Czy ktoś ją o to pyta? Nie, bo to dopiero połowa maja. Nie, bo jedyne, co dostrzega w oczach większości wspólnych znajomych, to wyraz potępienia. Zachowuje się nad wyraz niestosownie: nie nosi żałoby, czesze się u fryzjera i w dodatku – o zgrozo – gra w tenisa. Ale widziała zbyt wiele ciężkich żałobnych kirów przykrywających ulgę, obojętność, a nawet zadowolenie, by poddawać się pustemu konwenansowi. Mieli z mężem aż nadto czasu na rozmowę, również o tym.

Z przyjemnością wkłada nowy elegancki sportowy strój, który kupiła sobie w nagrodę za to, że wreszcie udało jej się dotrzeć do dietetyczki. Poprawia pasek od spodni, raz jeszcze próbując przekonać samą siebie, że nowa dieta już działa. Nie działa, rzecz jasna. Nie istnieje dieta, która zadziałałaby po trzech dniach. Alicja wie o tym, ale wiedzieć nie znaczy wierzyć.Tym razem jednak wiara nie czyni cudów. Na razie.

Automatyczna brama otwiera się powoli, ale wyjazd na ulicę jest zatarasowany furgonetką. Alicja trąbi parę razy, bezskutecznie. Kto, na Boga, wyprowadza się w niedzielne przedpołudnie? Skłóceni kochankowie uciekają zazwyczaj nad ranem z dramatycznie pustą walizką. Ci, którzy rozstają się bez emocji – cóż, trudno powiedzieć. Nigdy nie rozstawała się na zimno.

Zniecierpliwiona wysiada, obchodzi pustą furgonetkę. Miałaby szczerą ochotę przykopać jej w wypucowaną felgę, na szczęście powstrzymuje się w porę. Z sąsiedniej posesji, należącej – dla odmiany – do wdowy po znanym adwokacie, wychodzi czterdziestoparoletni na oko mężczyzna. Przystaje i pochyla się, by zawiązać sznurowadło.

– Proszę pana! – woła Alicja.

Mężczyzna podnosi głowę i patrzy na zbliżające się długie nogi Alicji. Więcej, przygląda się im jak zaczarowany, w zapamiętaniu supłając dwie kokardki na przykrótkich sznurowadłach. Przynajmniej będzie miał solidnie zawiązane buty.

– Tak?

– Zatarasował mi pan wyjazd.

Mężczyzna prostuje się i gapi na Alicję z wyrazem osłupienia na twarzy.

– Słucham?

– Proszę przestawić swój samochód!

– Mój samochód?

Chryste Panie! I takim dają prawo jazdy!

– Tak, ten samochód.

– A, ten samochód? Chwileczkę.

Mężczyzna zawraca i znika w drzwiach sąsiedniego domu, po czym wychodzi z kluczykami, wsiada do furgonetki i przestawia ją.

Alicja obserwuje te manewry, stukając nerwowo w dach swego samochodu, w końcu łamie sobie paznokieć. Syczy bardziej ze złości niż z bólu i wyjeżdża trochę za szybko, dziękując wyniosłym skinieniem głowy. Mężczyzna patrzy za nią długo. Oczywiście, w zachwyceniu. Alicja dostrzegłaby to z pewnością, gdyby tylko zerknęła w boczne lusterko. Toteż zerka. No cóż, może głupi jak drążek zmiany biegów, ale jakie ramiona!

Właściwie nie wie, gdzie jest ten skrót do Powsina. Nigdy nie jechała na korty z Ursynowa. Ulica pusta jak w porze kultowego serialu, ale o tej godzinie w niedzielę to raczej msza albo zakupy w hipermarkecie. Alicja dostrzega kościół i… dziewczynę wbiegającą na jezdnię. Hamuje gwałtownie. Co za idiotka! Nie, dziewczyna biegnie skosem do osuwającej się przy kościelnym ogrodzeniu kobiety w niebieskim kostiumie.

– Co się stało? – krzyczy Alicja, wyskakując z auta.

– Nie mam pojęcia. Przechodziłam tędy… – Dziewczyna próbuje nieporadnie dźwignąć barki leżącej na swoje kolana.

– Proszę pani – Alicja potrząsa półprzytomną Małgorzatą -ma pani kłopoty z sercem?

– Z sercem… – bełkocze Małgorzata. – Nie, nie. Za chwilę…

– Może się pani… – zaczyna dziewczyna, ale głowa kobiety znowu opada. – O Boże, proszę mi pomóc!

Wspólnymi siłami układają zemdloną na chodniku.

– Proszę pani! – Alicja klepie ją energicznie po twarzy. Bez skutku. – Dzwonię po pogotowie!

Wyjmuje z samochodu torebkę, zamyka samochód, wyciąga telefon, wybiera 112.

Ciekawe, skąd przyjadą, myśli, tak jakby miało to jakieś znaczenie, z niepokojem przyglądając się białej jak kreda blondynce w lnianym niebieskim kostiumie. Klęka i wkłada jej pod głowę swój cienki sweterek. Słyszy zbliżający się ostry dźwięk i zdumiona podchodzi do krawężnika.

Cud niedzielnego poranka! Karetka przyjeżdża niemal natychmiast.

Młody lekarz jednym uchem słucha chaotycznych wyjaśnień obu kobiet i po chwili Małgorzata leży już na noszach wsuwanych do środka. Obok niej siada sanitariusz, otwierając walizkę lekarską. Alicja podbiega do okna kierowcy.

– Chwileczkę, przecież musiała mieć coś ze sobą! Dziewczyna rozgląda się, zauważa przy murku na trawie torebkę, kładzie ją obok leżącej Małgorzaty.

– Niech pan pamięta, tu kładę.

Sanitariusz kiwa głową, zamyka klapę samochodu.

– Dokąd ją zabieracie? – pyta Alicja lekarza.

– Dyżur jest na Stępińskiej. Ja nie mam nawet EKG. Karetka odjeżdża. Alicja podnosi swoją torebkę stojącą na murku, poprawia pasek, spogląda na zegarek.

– Jestem już spóźniona – zwraca się do dziewczyny. – Czy byłaby pani tak miła i poczekała tutaj? Ludzie wyjdą z kościoła, ktoś z pewnością będzie się rozglądał. Zorientuje się pani.

– Ale ja też…To może trwać jeszcze wieki! – próbuje bronić się dziewczyna.

– To znaczy do końca mszy? Poradzi pani sobie. Zabrali ją na Stępińską. – Ostatnie zdanie rzuca już zza pleców.

– Dobrze. Zaczekam – bąka nieznajoma pod nosem. Alicja wskakuje do samochodu, odkręca szybę, włącza muzykę, jazz-band ryczy.

– Dziękuję za wspólną akcję – uśmiecha się uroczo w otwartym oknie. – Zapamięta pani? Stępińska.

Paweł Radczyński, pogwizdując, wraca do swego nowego mieszkania. Poczuł niezłego kopa adrenaliny, pierwszy raz w życiu manewrując na wąskiej uliczce Saskiej Kępy furgonetką kolegi. Fakt, że piękna kobieta wzięła go za nierozgarniętego wozaka, to i tak nic w porównaniu z tym, co przetoczyło się przez jego życie i z czego się powoli wydobywa. Ze powoli i raczej na tarczy niż z tarczą, to nic. Grunt, że o własnych siłach.

Matka kolegi ze szkoły podstawowej, zajmująca parter domu przy Berezyńskiej, właśnie przeprowadziła się do syna. Dom był niegdyś ozdobą ulicy, ale ostatnią inwestycję poczyniono w nim pewnie na początku lat siedemdziesiątych. Amatorskie malowanie poprawiło nieco stan wnętrza, ale przecież to i tak prowizorka. Jak wszystko w życiu Pawła od pół roku. Wszystko z wyjątkiem ukochanej pracy. Paweł jest cenionym kardiologiem, specjalistą od serc. Cudzych, rzecz jasna.

W domu na razie wystarczy mu duży materac w sypialni. Nie, bez przesady, kuchnia i łazienka są bez zarzutu, a do pstrokatej kanapy w salonie, którą uszczęśliwiła go właścicielka domu, z czasem się przyzwyczai.

Paweł spogląda na zegarek.

– Nie spodziewałem się, że tak sprawnie to pójdzie – mówi zadowolony do zaprzyjaźnionego rehabilitanta, który pomaga mu w przeprowadzce.

– Mało gratów, żadna baba nie dyryguje… Paweł podtrzymuje filozoficzny ton chłopaka.

– Niby nie dyryguje, ale jak ja to teraz ogarnę?

Słychać trzask furtki i ciężkie kroki na schodach. To Marcin Radczyński, młodszy brat Pawła. Idzie jak somnambulik. Nie ma wątpliwości, że całą noc spędził na imprezie i że się nie oszczędzał. Pewnie dlatego, że brat prosił go o pomoc w przeprowadzce, przezornie nadwątlił swoje siły.