– Dużo gorzej…
– To znaczy?
– Był wypadek.
– Wypadek? O Boże, co ci się stało?
– No, jeszcze do końca nie wiadomo…
– Ale chodzisz? Ruszasz się? Mów! – W głosie Basi słychać już histerię i właściwie należałoby się zastanowić, dlaczego sprawia to taką przyjemność Marcinowi. Najgorzej, że on sam traci pewność, czy rzeczywiście sprawia mu to przyjemność, ale nie bardzo wie, jak miałby po takim początku przejść do normalnej rozmowy. Zresztą, kiedy ostatnio normalnie rozmawiał z kobietą?
– Nie martw się, Basiu, bywało gorzej. Muszę kończyć, jadę na salę operacyjną. Całuję.
– Ale Marcin…
– Zadzwonię, jak już obudzę się z narkozy. Jeśli się obudzę… Marcin przerywa połączenie i wyłącza komórkę. Patrzy na nią z wyrazem głębokiego niesmaku. Tak, chyba naprawdę tym razem jest zniesmaczony sam sobą.
Kuśtykając, przenosi się na ławkę razem z całym majdanem. Obrysowuje swój gips gołymi babami. Wyciąga aparat fotograficzny. Zaczyna fotografować gips, a potem samego siebie w pozach dekadencko-tragicznych. Wzbudza tym żywe zainteresowanie dziecka z sąsiedniej ławki, ale płoszy je, udając, że strzela z aparatu jak z karabinu maszynowego. Przestraszone dziecko przytula się do siedzącej obok matki, która odwraca się w stronę Marcina i znacząco puka w czoło.
Marcin wyciąga puszkę piwa. Otwiera. Pije. I staje się to, co stać się musiało przy takiej masie wron. Wściekły Marcin zrywa się z ławki. Próbuje zetrzeć plamę na przedramieniu bawełnianą koszulką wyszarpniętą z plecaka.
– Szefie – zaczepia pacjenta w piżamie. – Jaki macie tu numer radiotaxi?
– Numeru to nie znam – odpowiada tamten. – Ale jak pan potrzebujesz taksówki, to stoją o tam, za siatką.
Małgorzata miałaby pewnie sporo do powiedzenia, ale tymczasem woli skupić się na prowadzeniu. Nie, tak naprawdę, to nie ma nic do powiedzenia, a skupiać się nie bardzo jest na czym. Trasa gdańska jest prosta i gładka jak stół. Nawet tak okazjonalny kierowca może sobie dziś z łatwością tu poradzić. Jedzie prawie setką, ale i tak ją wyprzedzają. Elżbieta milczy, na przemian przerażona i wściekła.
– I po co ta brawurowa akcja? – pyta w końcu. – To śmieszne, pomyliły się pani konwencje.
– Bo ja jestem niekonwencjonalna – odpowiada Małgorzata. – Chciałam panią poznać, ostatecznie to ważne, w czyje ręce oddaje się własnego męża.
– To bez sensu, ile niby będziemy tak jechać? Małgorzata już zbiera się do ciętej repliki, ale w tej samej chwili cała energia uchodzi z niej jak z przekłutego balonu. Hamuje gwałtownie. Stają. Dzwoni telefon. Obie kobiety rzucają się do swoich torebek, ale to telefon Elżbiety. Małgorzata z niesmakiem stwierdza, że mają identyczny sygnał, znany motyw z filmu „Fortepian".
– Tak, kochanie, stało się coś? – kwili Elżbieta. – No, właściwie dopiero dojeżdżam… Dziwny głos? Wydaje ci się… Pewnie zniekształca…Tak, cały dzień. Nie, nie wiem, kiedy wrócę, pewnie późno… No, ja też, buziaczki.
Koniec połączenia.
– No tak – mówi Małgorzata, wpatrując się w szyld zajazdu po drugiej stronie szosy. Zajazd „Bizarro". Jakby i bez tego nie było wystarczająco dziwnie. – Jeden buziaczek dla męża, drugi też dla męża, tyle że cudzego.
Elżbieta milczy, z uwagą studiuje swoje paznokcie, ogląda się za siebie, zapewne w nadziei na rychłą odsiecz. Nagle Małgorzata wysiada. Opiera się ciężko o maskę, zapala papierosa, po czym, mrucząc coś pod nosem, rusza przed siebie.
Przez chwilę nic się nie dzieje, słychać tylko ptaki i stłumione dźwięki muzyki z restauracji w zajeździe.
Nadjeżdża Alicja. Artur wyskakuje z samochodu niemal w biegu.
– Gdzie Gośka, co jej zrobiłaś!? – krzyczy zupełnie bez sensu. Pewnie dlatego Elżbieta po prostu go ignoruje.
Alicja dostrzega Małgorzatę w oddali. Pokazuje ją Arturowi, który puszcza się biegiem za żoną.
– Gośka, stój! – woła.
Małgorzata odwraca się spokojnie i czekając na niego, dopala papierosa. Nie patrzy na biegnącego męża, machinalnie wierci dziurę w piasku końcem sportowego buta.
– Co ty wyrabiasz? – woła Artur.
Małgorzata odczekuje, aż mąż podejdzie zupełnie blisko.
– Zdaje się, że porwałam kobietę twego życia.
– Przecież to bez sensu!
– Tak, chyba masz rację. – Małgorzata pilnie przygląda się dziurze w piasku. – Mogę ci ją oddać.
– I niby co dalej? – Artur podnosi głos, przekonany, że panuje nad sytuacją.
– Prosiłeś mnie o pomoc parę dni temu – mówi Małgorzata cicho. – Pomogę ci. Odchodzę.
Wymija po raz kolejny tego dnia osłupiałego Artura i idzie z powrotem w kierunku samochodu. Artur rusza za nią.
– Tak po prostu? Odchodzisz! Małgorzata rzuca przez ramię:
– Nie pozostaje ci nic innego, jak zrealizować swoje marzenia.
– Piękny tekst! Jak z filmu. Niby jak ty to sobie wyobrażasz? Cięcie i następny plan, tak?
Artur drepczący za idącą w milczeniu Małgorzatą wygląda trochę groteskowo, ale jakoś nikomu nie jest do śmiechu. Paweł, któremu Alicja wreszcie mogła coś wyjaśnić, jest tak zmieszany sytuacją, że po prostu wrócił do samochodu i z uwagą studiuje mapę okolicy. Alicja przez chwilę zastanawia się, czy pozostawiona w samochodzie Elżbieta nie potrzebuje pomocy, ale słysząc, że ta po prostu zamawia taksówkę przez telefon, rezygnuje. Dołącza do Pawła, widząc, że Rusznikowscy – razem czy osobno – zmierzają jednak w stronę samochodów.
– Koniec wycieczki – rzuca Małgorzata, podchodząc do swego, było nie było, samochodu.
Mija go, nie obdarzając nawet spojrzeniem Elżbiety, która wysiada z samochodu, starając się ocalić smętne resztki godności. Artur próbuje zamienić z nią parę zdań, ale Elżbieta odwraca się tyłem do niego, wzruszając ramionami. Alicja wysiada, podchodzi do Małgorzaty, przytula ją na chwilę.
– Z nami czy z nim? – pyta krótko.
– Z nim – odpowiada Małgorzata. Trzeba przyznać, że zważywszy emocje towarzyszące całej sytuacji, jest naprawdę opanowana. Ale Alicja zbyt dobrze zna ten rodzaj zatrzaśnięcia, by podejmować jakiekolwiek próby rozmowy. Dlatego mówi tylko:
– Zadzwoń.
Ruchem głowy żegna Artura, omiata spojrzeniem Elżbietę ostentacyjnie szczebioczącą z kimś przez telefon na poboczu i po chwili odjeżdżają z Pawłem w kierunku Płońska.
– Bądź łaskaw odwieźć mnie do domu – rzuca Małgorzata, wsiadając do samochodu.
– A co z nią? – pyta Artur. – Nie wypadałoby pomyśleć…
– Wypadałoby wytargać ją za kudły – przerywa Małgorzata, pokazując mu kluczyki. – Wsiadaj albo jadę sama. Jestem pewna, że pani sobie poradzi. – Ostatnie zdanie wypowiada specjalnie głośno, ale Elżbieta ostentacyjnie patrzy w drugą stronę.
Artur się waha. Cały wysiłek Małgorzaty skupia się teraz na powstrzymaniu łez. Na szczęście przypomina sobie, że gdzieś na dnie torebki powinna mieć małe pudełko walerianowych tabletek. Łyka trzy naraz. Zaczyna zastanawiać się, jak po takiej przerwie przejedzie przez Warszawę na Ursynów w godzinach szczytu. Trudno, najwyżej zostawi samochód na chodniku przy pierwszym przystanku autobusowym, decyduje. W tym momencie nadjeżdża wezwana przez Elżbietę taksówka.
Kobieta wsiada do niej i odjeżdża, nie zaszczycając Artura nawet spojrzeniem.
Artur siada ciężko na miejscu obok kierowcy.
– Chcesz powiedzieć, że opuszczasz dom, dziecko? – pyta melodramatycznie.
– Nic mi o tym nie wiadomo. – Małgorzata wzrusza ramionami. Fantastyczne tabletki. Byleby z tego wszystkiego nie zasnęła za kierownicą.
– Czyli wyrzucasz mnie z domu?
Zadziwiające, skąd w tym człowieku tyle energii po tym wszystkim, co się tu zdarzyło, myśli Małgorzata z czymś na kształt podziwu. Sama odpływa lekko w walerianowy raj. Coś jednak trzeba odpowiedzieć, bo Artur wyraźnie zrobił się rozmowny jak nigdy dotąd.