– Marcin, wiesz, która godzina? – Paweł jest wściekły, ale wita brata z wyraźną ulgą.
– Niech zgadnę. Za wczesna? Za późna? Zgadłem! – odpowiada Marcin mało przytomnie.
– Przez ciebie, pajacu, spóźnię się do szpitala!
– Jaki pajacu? – Marcin ziewa przeciągle.
– Miałeś tu być dwie godziny temu! Dobrze, że Olka mnie jakoś kryje.
O tak, na Oli jak na Zawiszy. – Marcin rozgląda się krytycznym okiem po mieszkaniu. – Co za koszmarny sen architekta? Zupełnie jakby ci to wybierała twoja żona ulubiona. To samo bezguście i pretensje. I ta dzielnica!
Paweł szuka czegoś po kartonach. A może tylko udaje. Nadal jeszcze każda wzmianka o Kindze wytrąca go z równowagi.
– Czego od niej chcesz?
Od Kini? Niczego, czego i tobie życzę. Przynajmniej w tej kwestii bracia się zgadzają. Ja nie o niej. Co masz do dzielnicy?
Do dzielnicy? Nic. Zdaje się, że gwałtownie obniżysz tu średnią wieku. – Marcin wygląda przez okno. – A nie, sąsiedztwo niczego sobie, nawet zabytkowe. Towarzystwo pewnie też. Trudno. Ciesz się, że cię do grobu nie wpędziła.
– Przynajmniej będę miał spokój.
– A tak. Ja też będę miał spokój i gdzieś tu się spokojnie prześpię.
Do matki nie jedziesz? W tym stanie?
– Będzie czekała.
– Spoko. Będzie myślała, że ci pomagam w przeprowadzce. Zjem obiad na podwieczorek. Cześć pracy. Dobranoc.
Paweł wzrusza ramionami i wybiega. Nie ma co, musi wziąć urlop od poniedziałku, bo nie da rady ze wszystkim.
Na szczęście taksówka czeka już przed domem. Za każdym razem, wsiadając do taksówki, Paweł zastanawia się, czy warto było aż tak unosić się honorem i zostawić Kindze samochód. Przecież ona nawet nie ma prawa jazdy, bo – rzecz jasna – obie rączki ma lewe.
Pierwsza fala niedzielnych odwiedzin przetoczyła się już przez oddział kardiologii szpitala na Grenadierów. Tłumek na tarasie stopniał. Mimo to Paweł musi rozglądać się chwilę, by dostrzec Olę Pankiewicz pogrążoną w rozmowie z pacjentką. To pani Anna. Zapewne po raz tysięczny wypytuje Olę szczegółowo o to, co się będzie działo podczas zaplanowanego na przyszły tydzień zabiegu. Stanowczo odmówiła poddania się narkozie, a kiedy Ola zaproponowała zabieg w sedacji, zgodziła się natychmiast, najwyraźniej z ciekawości. Od tygodnia Ola spędza więc długie kwadranse na tłumaczeniu, czym różni się jedno od drugiego. Na zmianę z Pawłem, który na widok pani Anny z trudem opanowuje odruch ucieczkowy.
Ola daje mu dyskretny znak, by zaczekał, i rzeczywiście, po chwili pacjentka odchodzi usatysfakcjonowana. Chwilowo, rzecz jasna.
W pokoju lekarzy Paweł z rozmachem całuje panią anestezjolog w policzek.
– Olka, naprawdę fajna z ciebie babka. Dziękuję. Nastawia sobie ekspres. Dla Oli – to co zwykle.
– Nie ma za co. Domyśliłam się, że Marcin znów nawalił -uśmiecha się Ola.
– O tam, znów. Każdemu może się zdarzyć.
Paweł próbuje bagatelizować, ale Ola nie ma zamiaru odpuścić. Ostatecznie dogłębna analiza charakteru Marcina oraz ukrytych motywów jego postępowania to jej ulubiony temat.
– Jesteś bardzo lojalnym bratem, ale przecież oboje wiemy, co to za facet. Nie można na niego liczyć i basta. W żadnej sytuacji.
Paweł jak zwykle daje się wciągnąć, choć jeszcze rano znowu obiecywał sobie, że więcej nie da się sprowokować. Męczy go ciągłe miotanie się między lojalnością wobec brata a oczywistą dla niego prawdą, że Marcin zachowuje się wobec Olki jak wobec ich matki. A matka jest tylko jedna.
– Taką byliście ładną parą. Nie żal ci?
– O czym ty mówisz? Nie wiesz, jak to jest spędzać życie na nieustannym zbieraniu kogoś do kupy? Ty nie wiesz?
– To coś zupełnie innego – próbuje uciąć Paweł.
Sam przecież wie, że jego małżeństwo działało według identycznego, tyle że odwróconego schematu. On wiecznie w roli odpowiedzialnego do bólu męża i rozkoszne dziecko kwiat, co nigdy nie wiedziało, na jakim świecie żyje. Nie, bez przesady, swoje wiedziała. Na przykład stan konta znała doskonale.
Paweł kręci głową, by rozluźnić napięte mięśnie karku. Nadal nie może sobie darować, że przez tyle lat nie zauważył tego, co było przez cały czas oczywiste dla reszty świata.
No dobrze łagodzi Ola. – My nie byliśmy przecież małżeństwem. Na moje szczęście – dodaje smutno.
Nie mieliście ślubu. Ale funkcjonowaliście prawie jak małżeństwo.
Dużo jeszcze brakowało. Nie mieszkaliśmy przecież razem. Zresztą wzrusza ramionami – rozmawiamy o tym setny raz. Nie mogę spędzić życia z kimś, kto mając ponad trzydzieści lat, nie uporał się jeszcze z dojrzewaniem!
– Ale nie widzę, żebyś specjalnie kwitła.
– I wzajemnie. Pół roku po rozwodzie, a ty się nadal nie możesz pozbierać.
– To naprawdę zupełnie inna historia.
– Teraz obaj jesteście znowu do wzięcia. Dwóch braci z odzysku będzie mogło razem polować… – Olka wpada w swój najgorszy ton. Głos jej się zmienia i zaczyna mówić znużonym sopranem swojej matki.
Nikt, kto zna Olę choć trochę bliżej, nie może nie znać jej mamy. Tak, ten ton i ten wysoko uniesiony podbródek to cała matka Oli, zastygła dożywotnio w urazie wobec świata. Tylko że Starsza pani Pankiewicz ma w gruncie rzeczy sporo powodów do gniewu i frustracji, a Olka? Zaczyna wytrwale pracować na to, by stać się taka sama.
Po tylu latach znajomości podobne odzywki Olki nie robią już na Pawle wrażenia, choć czasami ma ochotę podsunąć koleżance lustro.
– Nie bądź złośliwa. Moją sytuację dobrze znasz. A Marcin, jaki jest…
Urywa, bo oczy Oli wilgotnieją. Tylko tego mu było trzeba. Tak się kończą wszystkie te idiotyczne rozmowy. Paweł woli zamilknąć i wyjść na niewrażliwego chama, niż zacząć pocieszać, bo tak naprawdę nigdy nie jest pewien, z jakiego powodu tym razem płacze Ola. Przecież jeszcze dwie minuty temu przekonywała go, że rozstanie z Marcinem to jej najlepsza decyzja życiowa.
– To może zastanów się jeszcze ryzykuje.
– A myślisz, że co robię przez samotne wieczory i ranki?
Ola milknie, chyba zaskoczona, a na pewno zmieszana swoją niespodziewaną szczerością. Paweł przygląda się jej równie zaskoczony. Na szczęście pacjentka znowu prosi o chwilkę rozmowy i Ola może opuścić Pawła bez dalszych wyjaśnień. Wychodzi, zostawiając na biurku niedopitą inkę-junior.
Marcin budzi się, rozprostowuje kości i wstaje leniwie. Ziewa. Zakłada adidasy na gołe stopy. W całym domu nie ma lustra, nie musi więc oglądać siebie w niemiłosiernie wygniecionych spodniach i koszuli, świeżej wczoraj.
Przechodzi do salonu. Bezskutecznie próbuje włączyć telewizor. No tak, przecież Paweł zdążył go tylko wnieść. Idzie do kuchni. Otwiera lodówkę. Jest prawie pusta. Tylko kilka puszek piwa. Wyjmuje jedną. Otwiera. Wypija łyk i z niesmakiem odstawia. Przygładza ręką włosy. Idzie do drzwi wyjściowych. Naciska na klamkę. Drzwi nie puszczają. Jeszcze raz próbuje – znowu nic. Zaczyna manipulować zamkiem, ale należy on do tych wynalazków techniki, których bez klucza nie można za chińskiego boga otworzyć od wewnątrz.
– Merde! Co za palant! – wyrywa mu się.
Energicznie wchodzi do salonu i gorączkowo zaczyna szukać kluczy. Przekłada pudełka, zagląda pod stół, na parapet okna. Sięga do kieszeni – jednej, drugiej. Wraca do sypialni, rozgląda się chwilę. Gdzie ona jest? Normalka, zostawił komórkę… no gdzieś ją zostawił. Znajduje niepodłączony telefon, szuka gniazdka, wciska sznur, ulga, jest sygnał.